niedziela, 6 czerwca 2010

Music TV



















Niniejszą notkę poświęcam telewizyjnemu programowi muzycznemu. Nie będzie to jednak ani 'Jaka to melodia', a tym bardziej mutacje 'Idoli' czy 'Jak Oni... /coś tam robią/'. Patrząc wstecz na kraj nad Wisłą odczuwam jedynie pewien sentyment do 'Szansy na sukces' czy wyczekiwanej z wypiekami na twarzy niedzielnej listy '30 ton...' (tak z perspektywy czasu -> koło 20, 30 miejsca zdarzały się niezłe kawałki). W kręgu mojego zainteresowania znajdzie się show, w których istotnym elementem były występy na żywo (przynajmniej w założeniu). Wybrałem program, który miał jakieś tam znaczenie w procesie mojej edukacji muzycznej. Siłą rzeczy jego odbiór był/jest zapośredniczony przez youtube. Nic więc dziwnego, że padł na kolebkę dobrej muzyki czyli Wielką Brytanię.

Wszystko zaczęło się od prekursorskiego moim zdaniem 'Top Of The Pops'. Brytyjski dinozaur BBC, którego pierwszy odcinek został wyemitowany bagatela - prawie 50 lat temu, a dokładnie 1 stycznia 1964 roku. Poniżej zabawny występ Beatles’ów, co prawda z 1965 (kultowego 'I Want To Hold Your Hand' z pierwszego odcinka, który to utwór stał się zarazem najpopularniejszym kawałkiem w 42-letniej historii programu jakoś namierzyć nie mogłem), ale jeszcze sprzed 'Rubber Soul'. A więc jest wesoło, co potęguje sceneria występu.



Do końca 2009 roku zrealizowano 2211 odcinków. Najpopularniejszym prezenterem-dj’em był Jimmy Saville, a w szczytowym okresie popularności - lata 70' - show oglądało cotygodniowo przeszło 19 milionów Brytyjczyków. Miano 'chart music programme' przydał TOTP element tzw. występu na żywo gwiazdy, której singiel świetnie się w danym momencie sprzedawał i okupował pierwsze miejsce na listach przebojów. Kwestię czy były to live acty najlepiej skomentują fragmenty dołączone w dalszej części.

Początkowo show gościło na antenie BBC1 w czwartkowy wieczory, dopiero w 1996 uznano, że korzystniejszy - pod względem 'ramówkowym' - będzie piątek. Wreszcie w 2005 program spadł z jedynki do BBC Two i był przez krótki czas emitowany w niedziele. Rokrocznie prawdziwą gratką jest (bo pomimo 'śmierci' show, ten konkretny odcinek trwa niezmiennie) program świąteczny, w którym pojawiają się 'najlepiej sprzedający się' artyści danego roku. W 2006 roku uznano, że formuła programu jest już nieco archaiczna i został zdjęty z anteny. W latach 90' format został sprzedany na zasadzie franczyzy do prawie 100 krajów. Szczególną popularnością TOTP cieszy się na Półwyspie Apenińskim, a Rai Due niezmiennie emituje włoską wersję.

Krążą niepotwierdzone, złośliwe plotki, ze w całej historii TOTP występy na żywo można tak naprawdę policzyć na palcach jednej ręki. Proceder grania z playback'u nosił wdzięczną nazwę 'miming'u'. Choć prawnie zabroniony już w 1966 w TOTPie miał się jak najlepiej przez kolejne 40 lat. I choć związany z Top Of The Pops dźwiękowiec przekonywał po latach, że wybór sposobu występu był autonomiczną decyzją artystów, tajemnicą poliszynela było, że podkładanie ścieżek z płyty było najwygodniejsze dla wszystkich. Dystans występujących artystów był już wyczuwalny w latach 60’. W czasie występu folkowego Fairport Convention w 1969 perkusista miał na sobie koszulkę z napisem 'MIMING'. Czasami wychodziły z tego takie kurioza jak w poniższym odcinku, kiedy niepokorni bracia Gallagher zażartowali sobie z TV i fanów wymieniając się instrumentami i funkcjami. Pokazywanie języka przy zbliżeniach to również stały element zabawy (dopuścił się tego też m.in. Mike Patton z Faith No More).



Listę największych 'highlight'ów' w historii programu uzupełniają pijany Shane MacGowan straszący ubytkami w szczęce, Jimmi Hendrix, któremu przez pomyłkę puszczono utwór nie z jego repertuaru (co rozbrajająco skomentował: "stary, nie znam tekstu do tego"), czy frontman Duran Duran Simon Le Bon, który tak wywijał mikrofonem, że ten wylądował wśród publiczności. Nie przeszkodziło to wokaliście w wykorzystaniu do wzmocnienia emisji głosu... statywu. Sporym poczuciem humoru wykazał się też Fish z Marillion, który świetnie udawał do czasu aż w wykonywanej piosence pojawił się wers 'I'm fucking', który ze względów obyczajowych ironicznie zamienił na 'I'm miming'.

Ale i tak nic nie przebije chyba Kurta Cobaina imitującego manierę wokalną Morriseya z The Smiths (gdyby ktoś nie wiedział dla Brytyjczyków ten zawodzący Pan to ikona). Cobain sparodiował tembr głosu Brytyjczyka zniżając swój o oktawę i tym samym na trwale zapisał się w historii TV muzycznej. Do tego dochodzi jeszcze telekinetyczna umiejętność gry na gitarze bez dotykania gryfu, Kirk Novoselic, który nie przejmuje się nawet tym, żeby sprawiać pozory i chyba najbardziej wczuwający się z całego bandu Dave Grohl.



Ale były też wyjątki. 'Honorowi' okazali się - a jakżeby inaczej - dzielni panowie z Iron Maiden, którzy w 1980 roku odmówili zabawy w pantomimę, stając się pierwszym zespołem od czasów The Who (1972), który wykonał swój kawałek tak jak to się robi na koncertach.

Odcinek po którym zdecydowano się zakończyć TOTP oglądało niespełna milion osób. Znak czasów? Bardzo możliwe, że do 'wykończenia' tego typu programów w znacznym stopniu przyczyniła się sieć, a co za tym idzie ogólna dostępność muzyki. Nieprzypadkowo to właśnie w 2006 roku z polskich ekranów zeszło wspomniane na wstępie 30 ton. W XXI wieku każdy sam jest sobie DJem. Pozostaje nostalgia, ale od czego jest youtube...

A na koniec - nieco abstrahując - mój ulubiony fragment muzyczno-telewizyjny. W rolach głównych John Lydon i Jah Wobble czyli pogrobowcy Sex Pistols - Public Image Limited.

Z braku czasu nie napiszę o innych - pod względem muzycznym na pewno dużo bardziej interesujących - programach. Żeby oddać im jednak należne honory podam tylko tytuły: 'Later... With Jools Holland', 'From The Basement', czy części muzyczne programów zza oceanu 'Late Show With David Letterman' tudzież 'Saturday Night Live', żeby wymienić tylko te najważniejsze.

Miami Vice Forever


Wiedząc, że jest to moja ostatnia notka przed oceną naszego blogu, a zarazem spodziewając się że kolejne notki prawdopodobnie nie powstaną, napiszę parę słów o kultowym serialu, który wstrząsnął Ameryką, wstrząsnął Polską, wstrząsnął Tyranem.

Oczywiście chodzi mi o Miami Vice (pol. Policjanci z Majami), którego jestem wielkim fanem. Pewnie zarzucicie mi zbyt wielkie słowa odnośnie serii, która jest obecnie trochę zapomniana (chociaż grupa wydawnicza Amercom już od dwóch lat wydaje odcinki na DVD), a swoją świetność obchodziła w zamierzchłych latach 80. (awsome 80s) w Stanach Zjednoczonych i w latach 90. w Polsce. Ale trzeba pamiętać, że Miami Vice na trwale zmieniło sposób realizacji seriali, w szczególności tych policyjnych. Zaryzykuje jeszcze śmielszą tezę. Wraz z narodzinami policyjnego show narodziła się nowa telewizja.

Początki
Pilot odcinka wyemitowała stacja NBC 26 września 1984 r. W rolach głównych Don Johnson jako James Sonny Crockett, Philip Michael Thomas jako Ricardo „Rico” Tubbs i Edward James Olmos (ten z Blade Runnera) jako porucznik Castillo. Produkcja: Michael Mann.
Serial opowiada o policjantach-tajniakach organizujących kontrolowane wymiany pieniędzy za narkotyki w Majami. Mając zmienioną tożsamość dla utrzymania pozorów bogactwa otaczają się atrybutami osób zamożnych: noszą najlepsze markowe ubrania ( między innymi: Hugo Boss, Gorgio Armani, Gianii Versace), jeżdżą najlepszymi autami (czarne Ferrari Spyder Daytona i białe Ferrari Testarossa), chodzą na ekskluzywne przyjęcia. Lecz ich życie nie jest aż takie różowe. Udawanie przestępców nie idzie w parze z ich związkami. Sonny jest rozwiedziony i nie może stworzyć stałego związku. (Przykład: odcinek w którym zakochuje się w narkomance – w roli narkomanki Helena Bonham Carter).
Serial czerpie garściami z kina nor. Majami przedstawione jest (w szczególności w nocy) jako piekło na ziemi, gdzie nieustannie ktoś kogoś zabija. Bardzo mocną stroną serialu jest często występujący w serialu bad ending. Odcinki kończą się wtedy pesymistycznie, śmiercią osób powiązanych z głównymi postaciami – niemożność ochrony przed wszędobylskim złem.

Muzyka, gwiazdy, moda
Kolejnym mocnym atutem serialu jest unikalne i niestosowane wcześniej użycie muzyki. Muzyka w Miami Vice ściśle współgra z akcją i to często na zasadzie wideoklipu. Widać tu mocny wpływ MTV, dlatego serial określany był mianem MTV Cops. Taki sposób prezentowania piosenek upowszechnił się na trwale w serialach. Można to zaobserwować chociażby w Housie, a serial Magda M. wręcz epatował metodą wideoklipu. Na poparcie moich słów serwuje Wam poniżej ilustrację audiowizualną. Ach ten Phil Collins.





W serialowej ścieżce dźwiękowej oprócz Phila mamy do czynienia między innymi z: Glennem Freyem, U2, Dire Straits, Depeche Mode, The Doors, Elvisem Presleyem, ZZ Top, Tina Turner, Frankie goes to Hollywood, Russem Ballardem, Iron Maiden itd. Warto też wyróżnić nieśmiertelną muzykę Jana Hammera. Jego „Miami Vice theme” i „Crockett theme” jako jedne z pierwszych utworów instrumentalnych osiągnęły szczyty list przebojów W USA i Europie.

Imponująca jest lista specjalnych gwiazd poszczególnych odcinków: Bruce Willis, Liam Neeson, Ben Stiller, Wesley Snipes, Denis Farina, Julia Roberts, Steve Buscemi, Miles Davis, Wellie Nelson, Glenn Frey, Frank Zappa, James Brown, Leonard Cohen, Ertha Kith (tak, to ta która oszukała czas – w roli nawiedzonej szamanki).

Styl
Styl lansowany przez policjantów wywarł ogromny wpływ na ówczesną modę lat 80. W mgnieniu oka garderoby mężczyzn otwarły się na kolorowe ubrania (róż i jasne błękity). Don Johnson spopularyzował białe sportowe lniane marynarki pod którymi kryły się pastelowe t-shiry. Upowszechnił też trend nie noszenia paska przy spodniach oraz nie łączenia skarpetek z mokasynami.
Miami Vice miał wyraźny wpływ na telewizję, kulturę, modę i młode pokolenie, co zobrazuje nam reklama pepsi.

sobota, 5 czerwca 2010

Internet celebrities

Ostatnie zajęcia na temat youtube'a dały mi do myślenia w kwestii fenomenu tzw. "internet celebrities", czyli osób, które stały się znane dzięki internetowi. Medium to pozwala potencjalnej gwieździe dotrzeć do szerokiego grona odbiorców zasiadających przed monitorem i ten sposób zyskać sławę w całej społeczności internetowej.
Chętnych nie brakuje. Zwłaszcza, że sława internetowa często przenika do tej bardziej mainstreamowej. Chris Crocker, autor słynnego manifestu "Leave Britney alone" miał przyjemność być gościem w programie Jimmy'ego Kimmela. Wrażliwy młodzieniec dał upust swoim emocjom w niezwykłym wideo, gdzie wypowiedział się na temat burzy medialnej, jaka rozpętała się wokół Britney po jej rozwodzie. Wybryki gwiazdki w dalszym ciągu skrupulatnie opisywane były w tabloidach, a Chris zyskał swoje 5 min sławy.
Interesującym przykładem zdobywania uznania wśród społeczności internetowej są przeróbki istniejących filmów. Chyba wszyscy pamiętają słynną kwestię "This is Sparta!" z filmu "300", sparodiowaną niezliczoną ilość razy. Odsyłam do youtube'a;).
Podobny los stał się udziałem filmu "Upadek". Słynna scena, w której Adolf traci cierpliwość doczekała się mnóstwa odpowiedzi. Hitler wściekał się kiedy format Blu-ray ostatecznie wyparł HD-DVD, gdy Susan Boyle nie wygrała Britain's got Talent, kiedy nie mógł posłuchać dobrego elektro;) (btw którego już nie mogę znaleźć na youtubie...), albo kiedy Gwiazda Śmierci sprawiała problemy.
Typowe internet celebrities można by mnożyć bez końca: Charlie bit my finger, David after dentist, Boxxy, która przez społeczność 4chan.org została uznana za królową internetu. Wspomnieni na zajęciach Star Wars Kid, Numa Numa Guy. Poza tym Tron Guy, Chocolate Rain...wymieniać można bez końca.
Polska również ma swoich celebrytów, spośród których największą popularnością cieszą się Pani Basia (uwaga, Pani Basia nie przebiera w słowach:P), zaangażowana w problemy społeczne Oksana:



Poza tym anonimowy pan od "ide nie ide". Kwestia "k**wa moje pole"(tu akurat zamieszczam przeróbkę), czy "daj kamienia", swego czasu chętnie używana przez krakowskich filmoznawców:P. Ostatnio popularnością cieszyły się również "jestem hardcorem", "osiemnastka" (tu również przeróbka), czy ponadczasowe "co się stao".
Internet celebrities sprawiają, że niektóre sformułowania przez nich używane, z czasem wprowadzane są do potocznego języka. Wystarczy wspomnieć "jestem hardcorem", z lubością cytowane ostatnio przez użytkowników sieci.
Fenomen doczekał się również opracowania w innym zgoła medium. Jeden odcinek serialu "South Park" został w całości poświęcony gwiazdom z youtube'a. Można go za darmo obejrzeć tutaj (12 sezon odcinek "Canada on Strike")
Jednym z najnowszych, ciągle jeszcze przerabianych filmików jest piosenka "trolololo" w wykonaniu Eduarda Khila.



Nagranie z 1976, na którym wokalista śpiewa bezsłowną wersję piosenki "I Am Glad, Cause I'm Finally Returning Back Home" zostało uploadowane na youtubie i momentalnie stało się tzw. memem. Wokalista stał się znany jako "mr. trolololo" i jego kariera nabrała niespodziewanego rozpędu. "Trolololo" ma już swoją wersję z kotem (obowiązkowa pozycja w przeróbkach):



psem (tzw.beatbox dog, inny meme).



Czekamy na kolejne fenomeny, żeby w dalszym ciągu usprawiedliwiać swoją obecność na youtubie rzekomą pracą badawczą;).

wtorek, 1 czerwca 2010

trupy w salonie

Kończąc moją HBOwską odyseję, poświęcę nieco więcej miejsca na wyjątkowy serial wyprodukowany przez tę stację: "Sześć stóp pod ziemią". Moim zdaniem ustanowił pewien przełom gatunkowy: produkcje poruszające tak drażliwe tematy jak "Trawka", "Californication", czy "Dexter" (który odgapił od Sześciu Stóp głównego bohatera;]) nie mogłyby powstać, gdyby nie odwaga Alana Balla.

Żeby mówić o znaczeniu i głównej zalecie tego serialu, zastanówmy się, czego nie chcielibyśmy oglądać. Ale tak naprawdę. Nie myślcie o głodnych dzieciach w Afryce, bo wiadomo, ze to wszystkich tylko podbudowuje, że "no, ja to nie mam tak źle" albo "aaa, pewnie coś przekłamali, bo chcą więcej kasy, a tak naprawdę nic im nie jest". Pomyślcie o czymś ABSOLUTNIE odrażającym. ABSOLUTNIE dyskryminowanym w dyskursie telewizyjnym. O ostatnim temacie, o jakim chcielibyście słuchać, a już zwłaszcza w rozrywkowej telewizji. Wracacie do domu, włączacie TV i przy jakim temacie zmienicie kanał? (Ja przy motoryzacji i sporcie:/). Ale poza tym...no generalnie, co by tu nie mówić, przy śmierci. Nie śmierci w kinie akcji i nie śmierci pokazywanej przez to, jak kto ubierze się na pogrzeb, kto się na nim pogodzi, i jak to wdowy będą opowiadać "no ale tak, życie toczy się dalej". Robi się nieprzyjemnie.

Kiedyś największym społecznym tabu był seks. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że tak już nie jest:P Obecnie, a właściwie zawsze, to świadomość własnej śmiertelności jest bodaj najbardziej represjonowaną informacją docierającą do naszych mózgów. Alan Ball stwierdził, że nie ma co tego dłużej ukrywać i postanowił zakomunikować to szerokiej publiczności.

Serial „Sześć stóp pod ziemią” ukazywał życie Fisherów, rodziny z Kalifornii, która prowadzi niewielki, rodzinny interes. Główne wątki koncentrowały się wokół problemów dojrzewającej Claire, przeżywającej drugą młodość jej matki, gospodyni domowej Ruth, perypetii miłosnych Nate'a, walki braci z nieuczciwą konkurencją i homoseksualizmu Davida. Ale najistotniejsze jest to, że tłem napędzających akcję wydarzeń i głównym tematem serialu była śmierć. Fisherowie prowadzili zakład pogrzebowy, który mieścił się na parterze i w piwnicach domu, w którym mieszkali. W związku z tą niezwykłą profesją, życie zawodowe wpływało na ich życie prywatne i przenikało wszystkie aspekty fabuły. Praktycznie w każdym odcinku widzowie byli świadkami umierania i żałoby.

Trudno przecenić innowacyjność postawienia widzów wprost naprzeciwko tego za wszelką cenę unikanego w telewizji motywu. Pojawia się on oczywiście w serialach kryminalnych, ale służy w nich wyłącznie jako fabularny pretekst do rozpoczęcia pasjonującego śledztwa. Schwytanie przestępcy pod koniec odcinka doszczętnie eliminuje wszelkie niepokoje, jakie może wzbudzać. Podobnie instrumentalnie traktowani są w tego typu przedstawieniach bliscy zmarłych: pogrążeni w żalu szybko znajdują pocieszenie, a w szczególności ich stan emocjonalny nie jest roztrząsany. „Sześć stóp pod ziemią” z chłodnym obiektywizmem położył największy nacisk na pogłębienie psychologicznego portretu postaci i wyłonienie na powierzchnię ich życia duchowego, podświadomych, tłumionych lęków, wspólnych nie tylko wszystkim postaciom pojawiającym się w serialu, ale i widzom. W każdym odcinku któryś z żyjących bohaterów prowadzi wewnętrzny dialog z denatem, którego pochówkiem akurat zajmowali się „Fisher and Sons”.

Ale z drugiej strony, jak powiedział Alan Ball, ostatecznym celem utworu była afirmacja życia. „To serial o życiu w cieniu śmierci”. Wprowadził „aktywne życie pośmiertne” jako integralną część aktywnego życia wewnętrznego żyjących, wzbudzając i oswajając w widzach lęk egzystencjalny, bardziej dojmujący niż ten percypowany podczas oglądania horrorów.

W Stanach przeprowadzono nawet badania, które wykazały jego psychoterapeutyczną rolę dla społeczeństwa. Ludzie stwierdzili, że takie wiarygodne "obcowanie" ze śmiercią, nie ugłaskane, ale i nie ziejące odchłanią piekielną i nihilizmem, nie jest "aż takie złe" i zachęca ich do poznawania kolejnych denatów. Cóż, zawsze diabeł znany lepszy niż nieznany.

niedziela, 30 maja 2010

Jurek Bożyk w telewizji internetowej;)

No dobra, nie mogę się powstrzymać:P. Oto unikatowy, niepowtarzalny "i w ogóle" materiał o niebanalnej postaci, jaką niewątpliwie jest Jurek Bożyk, autor ponadczasowych przebojów, takich jak "Zęby w dupie" czy "Ballada o rdzawym oku". Takie rzeczy tylko w telewizji internetowej;)

Bożykolandia from Przystanek Student TV on Vimeo.

niedziela, 23 maja 2010

cHwalebne Bogactwo Oferty

Ja jeszcze raz o tym samym. W tej notce chcę się zająć fenomenem seriali produkowanych przez HBO, ponieważ - jak przeczytacie - zawierają one treści, o jakich się telewizyjnym widzom nie śniło. O "Sześć stóp pod ziemią" zrobię chyba jeszcze osobny post:P

W ostatnim dziesięcioleciu popularność Home Box Office wzrosła przede wszystkim dzięki polityce programowej tworzenia inteligentnych, a jednocześnie rozrywkowych seriali dramatycznych składających się na ogół z kilkunastoodcinkowych serii godzinnych odcinków. Gdy jeden serial się kończył, w jego czas antenowy bezpośrednio wskakiwał kolejny, tworząc pewien ciąg. Wiele z nich przełamało reguły gatunkowe, a domknięta fabuła i dramaturgia przybliżają je raczej do filmów fabularnych. Ich ogólnoświatowa popularność została zapewniona dzięki temu, że HBO zdecydowało, by poza USA sprzedawać licencje na emitowanie swoich seriali innym stacjom.

Trend rozpoczął się w 1997 roku serialem, którego akcja działa się w zakładzie karnym, „Oz” (którego marną kopią był słynny Prison Break). Po dwóch latach do repertuaru stacji dołączyła ironiczna saga mafijna „Rodzina Soprano” (2001-2007), która zyskała uznanie zarówno publiczności na całym świecie, jak i krytyków. Następnie wśród istotnych produkcji tego typu trzeba wymienić: rewolucyjny „Sześć stóp pod ziemią” (2001-2005), antywestern „Deadwood”(2004-2006), „Big Love” opowiadający o rodzinie Mormonów (o którym tylko słyszałam), niedoceniony w Polsce „Carnivale” (2003-2005) oraz przecenioną superprodukcję „Rzym”(2005-2007). Obecnie, moim zdaniem, za kolejny serial na intelektualnym i kulturowym poziomie „Sześciu stóp pod ziemią”, czy „Carnivale”, można uznać „Czystą Krew”;]. W równej mierze seriale szokowały epatowaniem seksem i przemocą, co intensywną narracją, polisemiczną treścią i wagą podejmowanych w fabule zagadnień. Właściwie te pierwsze właściwości były tylko przykrywką dla tych z drugiej grupy.

Analizę drażliwych tematów, które stanowiły tematykę poprzednich seriali dramatycznych HBO przeprowadził m.in. Michael Schimanovsky. W swoim artykule stawia on tezę, że każdy kolejny serial wykorzystywał podwaliny położone przez poprzednika w zakresie stosowania przez bohaterów wulgarnego słownictwa, ukazywania przemocy, erotyzmu i śmierci. Każdy posiadał pewną wartość dodaną – swoją „myśl przewodnią”, pewne zagadnienie szczególnie zgłębiane w danej produkcji – a razem składały się na pewną „spójną narrację na temat życia”. Autor sugeruje nawet, że ta spójna w wymowie narracja kilku seriali emitowanych na jednej stacji może stanowić ekwiwalent jednego programu umożliwiającego debatę publiczną na istotne społecznie tematy, a w szczególności temat śmierci we współczesnym świecie. (bo na HBO nie ma "talk-show").Pierwszym programem, który w chłodny, spokojny sposób „zaprosił śmierć do salonu” było „Sześć stóp pod ziemią". Poza śmiercią poruszył też inne dyskusyjne kwestie, takie jak homoseksualizm, czy postępującą oligarchizację wszystkich dziedzin gospodarki w dobie globalizacji i centralizacji kapitału.

„Rzym” niósł ze sobą bogactwo możliwych odczytań w kontekście współczesnej sytuacji politycznej USA: Juliusz Cezar mógł być interpretowany jako figura reprezentująca George'a W. Busha, odbierana pozytywnie lub negatywnie, w zależności od preferencji politycznych. Na swój sposób „Rzym” również odsłaniał nieprzyjemne prawdy na temat natury ludzkiej i zmuszał widzów do zmierzenia się w nimi. Ukazując publiczne walki gladiatorów, opętanie Rzymian seksem, ich agresję i żądzę krwi przypominał chętnie oglądającym serial widzom o instynktach Erosa i Tanatosa, które, choć usypiane, są obecne w ich naturze. Widzowie „Rzymu” podglądający z bezpiecznej pozycji agonię gladiatorów znajdowali się w takiej samej sytuacji odbiorczej, jak bezpośredni widzowie tych wydarzeń zasiadający na ławach Koloseum.

Jeszcze bardziej podatny na aktualne polityczne interpretacje był „Deadwood”. Akcja przedstawiała proces „cywilizowania” zamkniętej społeczności, w której na początku rządziło tylko prawo pięści. W głównej mierze oscylował wokół zagadnień procesu tworzenia struktur społecznych, wprowadzenia idealnego porządku społecznego, stawiał pytania o dopuszczalne granice indywidualnej swobody z jednej strony (patrz: Republikanie), i ingerencji organizacji społecznej w życie jednostki z drugiej (patrz: Demokraci). Do tego, jeśli ktoś nie lubi mężczyzn w typie Clinta Eastwooda, jak ja, znajdzie mnóstwo scen ośmieszających go.
Z kolei najmniej związany z rzeczywistością „Carnivale” wprowadził do racjonalnego i znudzonego świata XXI wieku na powrót estetykę karnawału, w której wszystko jest możliwe nie dzięki osiągnięciom naukowym i rozumowi, lecz sile ducha. "Carnivale" przedstawiał losy wędrownej trupy cyrkowej. Jak można się domyślać po tym krótkim opisie, już same postaci przypominały raczej stworzenia mityczne, niż zwyczajnych ludzi. Jednym z głównych bohaterów był uzdrowiciel, który potrafił nawet fizycznie przywrócić do życia zmarłych. Strony dylematów, przed którymi stawali bohaterowie były bardzo ostro zantagonizowane. Wymowa całego serialu jest przesiąknięta światopoglądem manichejskim – za pomocą przygód bohaterów opowiadała o toczącej się nieustannie walce dobra (życia/ w postaci uzdrowiciela Bena) ze złem (śmiercią/ upostaciowionym jako Justin Crowe) i o nieustającej konieczności dokonywania moralnych wyborów między nimi. Serial odważnie przypomina widzom epoki konsumpcjonizmu o nieodwołalnych moralnych obowiązkach ciążących na nich z tytułu bycia człowiekiem. Życie i śmierć przedstawione są w „Carnivale” jako równoważne, jako dwie strony tej samej monety. Nawet w kinach widzowie nieczęsto mogą zobaczyć taką nobilitację i zarazem poskromienie śmierci

Chciałam jeszcze dodać, ze poza tym wszystkie wspominane seriale, oraz „Czystą Krew” (z wyjątkiem przeźroczystych "Sześciu stóp pod ziemią") łączy osadzenie akcji w zmitologizowanych, ikonicznych, fascynujących widownię rzeczywistościach. Dzikiej osadzie w XIX wieku (wykorzystującej mit Pionierów), wschodzącym Imperium Rzymskim, w środowisku mafii (wykrzywiając obraz mafijnego klanu z „Ojca Chrzestnego”), na Środkowym Wschodzie w czasie Wielkiego Kryzysu, czy wreszcie w tajemniczej, dzikiej Luizjanie. By właściwie zrozumieć wymowę tych seriali, należy zwrócić uwagę na inne utwory kultury (wysokiej i popularnej), które wykreowały funkcjonujące współcześnie w amerykańskim społeczeństwie obrazy tych regionów historyczno-geograficznych.

środa, 19 maja 2010

Eddie Izzard w reklamie i nie w reklamie

Ostatnio trafiłam w sieci na interesujący spot reklamowy. Dotyczył on wyborów, ale nie martwcie się, nie zamierzam poruszać tematu polskiej polityki. Cenię sobie święty spokój i chociaż potencjalna ilość komentarzy pod takim, z pewnością kontrowersyjnym, wpisem, działa na moją wyobraźnię, to jednak „thank you but no”.



Tak czy siak, filmik, o którym mówię przedstawiał Eddiego Izzarda, brytyjskiego komika, wypowiadającego się o swojej ulubionej partii politycznej. Niby nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że z trudnością poznałam idola. Z ekranu youtube'a mówił do mnie elegancki mężczyzna w garniturze, bez przesadnej gestykulacji i odgrywania ról. Gdyby nie podpis, w życiu bym się nie zorientowała, że to on.



Nie przywiązując większej wagi do treści wypowiedzi komika, zaczęłam się zastanawiać nad tym, dlaczego Eddie nie mógł po prostu być Eddiem, czyli uroczym transwestytą w butach na obcasach, ze zmysłowym makijażem i typową dla niego pantomimą. Jasne, że odpowiedź jest banalna, ale tak czy siak trochę mi smutno, że w telewizji publicznej w dalszym ciągu należy przede wszystkim wyglądać tak, by nie wyróżniać się w tłumu. Wiadomo, że Eddie, gdyby popierał labourzystów w świecących butach na obcasach, prawdopodobnie tylko by narobił partii kłopotów (u nas by go zjedli) . Ale czyż świat nie byłby weselszy, gdybyśmy mogli się bardziej wygłupiać w telewizji? :D



I na deser, słynny skecz o "Death Star Canteen".


poniedziałek, 17 maja 2010

Apple kanałów telewizyjnych











Żeby nie było, to nie jest reklama. Nie pracuję (niestety jeszcze:P) dla HBO Polska. Ale jakoś nie mogę się powstrzymać, zeby nie stawiać tej stacji jako wzorca programu. Poczytajcie sami o tym, jaki wpływ HBO miało na obraz telewizji w ogóle.
W ostatniej notce opisałam przełomowy moment historii broadcastingu, czyli rozpoczęcie transmisji drogą satelitarną. Zobaczmy, co stało się później...

Ta innowacyjna metoda okazała się niezwykle skuteczna, więc HBO niedługo cieszyło się pełnym monopolem na rynku. Pierwszą konkurencyjną stacją telewizji kablowej została WTCG Teda Turnera (wkrótce przemianowanym na WTBS).
Porównanie już tych dwóch stacji ukazuje zasadniczą cechę odróżniającą HBO od innych kanałów telewizji ogólnodostępnej i kablowej. Otóż główną zachętą dla widzów WTCG miało być to, że jest to telewizja w całości utrzymywana z dochodu z reklam, tak więc abonenci danej telewizji kablowej nie musieli dopłacać specjalnie za oglądanie tego programu. HBO natomiast finansowane było z dodatkowej opłaty pobieranej od widzów zainteresowanych ich ofertą. Miało to niezwykle istotne konsekwencje:

1. Po pierwsze program HBO musiał być zawsze najbardziej interesujący, gdyż dostęp do niego łączył się z bezpośrednim kosztem finansowym dla klienta docelowego, który, gdyby programy miały podobny poziom, mógłby wybrać stację, za którą nie musi płacić.
2. Po drugie taka polityka stacji miała tę zaletę, że pozbawiała widzów wątpliwej przyjemności oglądania podobnej dozy reklam, co innego kontentu: dzięki temu HBO zyskało status telewizji „ekskluzywnej”, której percepcja i sposób oglądania zbliżone były bardziej do wizyty w kinie, niż do włączania się w strumień przekazu innych stacji telewizyjnych.
3. Po trzecie wreszcie, brak reklam telewizyjnych oznaczał brak ograniczeń ze strony producentów produktów, którzy często mieli wpływ na decyzje programowe stacji, ponieważ nie chcieli, by reklama ich produktu emitowana była w bezpośrednim sąsiedztwie programu kontrowersyjnego, czy wzbudzającego jednoznacznie złe emocje. Ponadto, jako telewizja płatna, HBO podlega mniejszym regulacjom prawnym dotyczącym treści dopuszczalnych w programie, niż stacje ogólnodostępne.

Na początku jej funkcjonowania zakres działalności stacji ekstra-płatnych był bardzo ograniczony, ale HBO udało się wygrać w 1977 roku procesy sądowe z Federal Communications Commitee, w wyniku czego restrykcje zostały zniesione, z korzyścią dla wszystkich stacji telewizji kablowej. Powyższe czynniki umożliwiły Home Box Office wprowadzanie do ramówki pozycji poruszających drażliwe tematy społeczne, zawierających śmiałe sceny erotyczne, sceny przemocy lub profanujące pewne świętości społeczne, czy też kontrowersyjnych z innych powodów, na które inne stacje nie mogły sobie pozwolić. Pomimo tego obecnie w USA podstawowy kanał HBO trzyma się zasady, by do godziny dwudziestej nie emitować programów oznaczonych przez Motion Picture Assosiation of America jako odpowiednie tylko dla dorosłych, lub oznaczeniem „R” (zabronionych dla osób poniżej 17 roku życia bez nadzoru dorosłych),natomiast nie stosuje ograniczeń czasowych dla programów oznakowanych jako „PG-13” (zawierających treści, które mogą być nieodpowiednie dla dzieci poniżej 13. roku życia)

W następnych latach HBO nie przestawało być innowatorem i liderem branży, zarówno pod względem technicznym, jak i merytorycznym. Do osiągnięć firmy, które zmieniały oblicze telewizji, zaliczyć trzeba na pewno wyprodukowanie w 1983 roku „The Terry Fox Story” – pierwszego filmu zrealizowanego na zamówienie telewizji płatnej. W 1990 roku zaczęto również produkować filmy i seriale dla telewizji ogólnodostępnych i innych stacji płatnych. W 1986 roku HBO jako pierwsze wprowadziło kodowanie obrazu, by powstrzymać nielegalnych użytkowników, w 1991 roku zostało pierwszą siecią telewizji płatnej, oferującą pakiet kanałów (tzw. multiplex), wśród których znalazły się m.in. HBO2, HBO Comedy, HBO Family, i grupa kanałów Cinemax. W 1993 roku jako pierwsza stacja na świecie nadało program za pomocą przekazu cyfrowego.

HBO było również pionierem finansowania różnych społecznych wydarzeń kulturalnych, m.in. sponsorowało koncerty rockowe. Słynne stały się też nowatorskie kampanie reklamowe (m.in. z najlepszym moim zdaniem sloganem "It's not TV, it's HBO"), które HBO wprowadza, w tym przy użyciu marketingu partyzanckiego, dzięki czemu wzmacnia swoją obecność w przestrzeni społecznej, stając się trwałym elementem popkultury.

To z pewnością nie jest ostatni post dotyczący HBO na naszym blogu, więc stay tuned:P

środa, 12 maja 2010

In My Room

Brendan Perry, lider nieodżałowanego, absolutnie kultowego Dead Can Dance nagrał właśnie drugą solową płytę pt. 'Ark'. Na tym świetnym skądinąd albumie znajduje się piosenka 'Inferno', która opowiada o...

Zresztą..., co ja będę pisał. Pozostaje mi oddać głos wyjątkowemu australijskiemu kompozytorowi.



'I watch the TV, it is my world
Takes my mind beyond these walls
The more I see the less I care
For all the people out there

In my room, I see war
In my room, love
In my room, visions from hell
In my room, joy

I like to watch as the newsreel unfolds
I like to watch from behind glass walls
The more I see the less I care
For all the people down there

In my room, I see war
In my room, love
In my room, visions from hell
In my room, joy

I may be alone inside to see you*
Memories are born of fire to see you*
I can’t make it love and I can’t ever sombre*
Memories fall out of desires*

I may be long so I maybe a reason*
Take it away from hurt and make it a hero*
I can’t make it love and I can’t ever sombre*
Memories fall out of desires*

Sometimes I just don’t feel myself at all
Sometimes I don’t feel anything at all

Sometimes
Sometimes'

wtorek, 11 maja 2010

Telewizja a Wietnam


O tym, że telewizja może swobodnie manipulować obrazem, informacją, a w konsekwencji również emocjami odbiorców, wiemy wszyscy. W jednej ze wcześniejszych notek Jagoda przytaczała przykład filmu Fakty i akty, gdzie media, aby uratować honor prezydenta USA, odwracają uwagę widzów od skandalu poprzez wykreowanie obrazu fikcyjnej wojny. Jak twierdzi niemiecki filozof Wolfgang Welsch, elektroniczne środki przekazu mogą deformować obraz, wywołując efekt „odrealnienia realności”. Kilka dni temu minęła 35. rocznica zakończenia wojny w Wietnamie. (30 kwietnia 1975) , dlatego warto w tym kontekście omówić rolę, jaką media odegrały w wojnie w Indochinach.
Konflikt ten stanowi (jak dotąd) największą porażkę militarną i moralną w historii Stanów Zjednoczonych. Przyczyniła się do tego w dużym stopniu obecność mediów na froncie, przekazujących bezpośrednie relacje z walk i ukazujących (często w sposób tendencyjny i przekłamany) wydarzenia z Wietnamu. Amerykanie mogli przy kolacji zobaczyć na własne oczy ogromne straty poniesione wśród amerykańskich żołnierzy przy znikomych osiągnięciach militarnych oraz gigantyczne wydatki na używaną w czasie konfliktu broń. Przyczyniło się to bezpośrednio do masowych wystąpień antywojennych w USA, które pociągnęły za sobą stopniowe wycofanie się Amerykanów z Indochin. To nie wrażliwość czy świadomość społeczno-polityczna doprowadziły do bojkotu działań zbrojnych, ale właśnie telewizja, wraz z reprezentowaną przez nią odrealnioną rzeczywistością.
Już po zakończeniu konfliktu podniosły się głosy, że media wypaczyły prawdziwy obraz komunistycznej ofensywy, fałszując i tendencyjnie akcentując fakty stwarzające wrażenie przegranej Amerykanów i ich wietnamskich sojuszników. Do grona krytyków zaliczali się przede wszystkim wojskowi i politycy, nie potrafiący ukryć rozczarowania antywojenną retoryką prasy i telewizji.
Ostatnio przeglądając wykop.pl trafiłam na artykuł o słynnej „fotografii, która przegrała wojnę”. Stało się nią zdjęcie wykonane 1 lutego 1968 roku w Sajgonie przez dziennikarza agencji Associated Press Eddiego Adamsa. Przedstawia ono szefa policji Południowego Wietnamu Nguyen Ngoc Loana zabijającego schwytanego oficera Vietcongu strzałem z rewolweru w głowę. Zdjęcie zostało zinterpretowano w sposób oczywisty – oto wciągnięty w wojenną machinę, pozbawiony ludzkich odruchów glina zabija bezbronnego człowieka. W dalszej części artykułu autor wyjaśnia, co tak naprawdę widzimy na osławionej fotografii. Dwa dni wcześniej - 30 stycznia 1968 roku Vietcong wraz z regularną armią Północnego Wietnamu przeprowadziły Ofensywę Tet, której głównym założeniem była likwidacja wszystkich "zdrajców", czyli ludzi współpracujących z Amerykanami. Przede wszystkim żołnierzy Armii Południowego Wietnamu oraz policjantów i ich rodzin. Jeżeli znamy te fakty, wymowa fotografii zmienia się diametralnie.
Na koniec jak zwykle coś ładnego i intertekstualnego. Tym razem fragment filmu Across The Universe z kawałkiem Strawberry Fields Forever Beatlesów. Moim zdaniem, osobistym, subiektywnym, itd. itp. jest to bodaj najbardziej oryginalna i dosadna metafora wojny wyrażona przy pomocy piosenki. Zapraszam do oglądania i kwestionowania mojej opinii :D


sobota, 8 maja 2010

Serialowe wpadki

My też kochamy serialowe wpadki. Poniżej, mój osobisty faworyt - pierwszy sezon z "Gotowych na wszystko". Warto obejrzeć, nawet jeżeli nie jest się fanem serii, a ma się o niej jakiekolwiek pojęcie. Jeżeli kojarzycie rolę Marcii Cross, dla ułatwienia dodam, że to Bree, czyt. Ruda, to możecie poczuć miłe zaskoczenie ;). I zawsze można się pośmiać z Evy Longorii Parker, która najwyraźniej potrzebowała najwięcej dubli. Więcej bloopersów z innych seriali znajdziecie tutaj.

Dodam również, że serial można obejrzeć w sieci za darmo. Wystarczy odwiedzić tę stronę, lub zajrzeć na youtube'a.

niedziela, 2 maja 2010

Odyseja Kosmiczna 1975

Na zajęciach często poruszaliśmy tematy związane z różnicami programowymi między telewizją publiczną, a największymi stacjami komercyjnymi w Polsce (czyt. TVN i Polsat). Dają one niewątpliwie duże pole do popisu, jeśli chodzi o upolitycznienie, przewagę reklam nad treścią, niewiarygodność produkcji fabularnych (TVN), kiepską jakość techniczną (TVP), czy kulturalną (Polsat). Wiem, że wielu kinomaniaków z naszego roku z powodu takiego repertuaru w ogóle z instytucji domowego telewizora nie korzysta. Ale przecież na tych trzech kanałach i ich filiach tele-świat się nie kończy. W cenie trzech-czterech biletów do kina można uzyskać miesięczny dostęp do profesjonalnych kanałów filmowych, edukacyjnych, poradnikowych, do wyboru, do koloru, czyli tzw. Kablówkę

W niniejszym poście chciałabym nieco przybliżyć historię powstania telewizji kablowej/satelitarnej (i z racji mojej pracy licencjackiej przy okazji podkreślić doniosłą rolę, jaką w rozwoju telewizji odegrała stacja HBO:P). Poniższe informacje opracowałam na podstawie artykułu The Evolution of the Cables-Satellite Distribution System autorstwa doktora Patricka Parsonsa. Myślę, że będą przydatne w dalszym toku naszej nauki. Na początek chciałabym wszystkim wytłumaczyć jedno,bo mi zrozumienie tego zajęło trochę czasu: biorąc pod uwagę system nadawania przekazu telewizyjnego, tzw. „satelity” (np. Cyfrowy Polsat) niczym nie różnią się od „kablówek”, bo w obu przypadkach przekaz, który dociera do nas, pochodzi z jakiegoś satelity. Tylko że „kablówki” przetwarzają ten sygnał w swoich centrach, gdzie mają swoje talerze satelitarne i dosyłają go nam do domów kablami, a przy „satelicie” odbieramy sygnał naszym osobistym balkonowym „talerzem”.


Może i w 2001 roku żadna ludzka załoga nie dotarła do Saturna, by zbadać pewien Monolit, a w 2010 roku nie mamy dwóch Słońc, ale za to inna przepowiednia pana Arthura C. Clarka, inżyniera i pisarza sprawdziła się. Clark opisał w 1945 roku swój pomysł na umieszczenie na orbicie Ziemskiej trzech stacji kosmicznych. Nadawany z nich sygnał mógłby objąć zasięgiem całą Ziemię (w przeciwieństwie do sygnałów ze zwykłych masztów telewizyjnych). Dwanaście lat później podbój kosmosu zaczął nabierać realnych kształtów, gdy Rosjanie wystrzelili w niebo Sputnik I. Rząd Amerykański podejmował podobne działania ze swojej strony, i powołał specjalne rządowe komisje zajmujące się eksploracją kosmosu i wysyłaniem na orbitę urządzeń umożliwiających przesyłanie informacji Ziemia-Ziemia za pośrednictwem satelitów. Pierwszym komercyjnym satelitą komunikacyjnym był Early Bird należący do Hughes Aircraft Corp – powstał w 1963 roku. Nowa „kosmiczna” technika otworzyła przed nadawcami telewizyjnymi niezwykłe możliwości, przede wszystkim dzięki przyspieszeniu czasu przesyłu. Problemem jednak była wysoka cena talerzy satelitarnych, które stacje zainteresowane nadawaniem „z kosmosu”, musiałyby zakupić. Również odbiorcy takiego przekazu musieliby zaopatrzyć się w specjalne anteny odbiorcze. Wielkie amerykańskie sieci telewizyjne, które posiadały nowe, ogólnokrajowe sieci masztów telewizyjnych nie były skłonne narażać się na takie koszty. W latach 60. i na początku 70. amerykański rynek był ogródkiem trzech ogólnonarodowych stacji telewizyjnych: ABC, CBS i NBC. Były to typowe stacje „broadcastingowe”, również w tym sensie, że programowano je tak, by odpowiadały gustom jak najszerszej publiczności. Do tej pory te sieci mają największą widownię, jednak ich udział w całym rynku maleje.

Z drugiej strony w tych czasach zaczynały się dynamicznie rozwijać lokalne telewizje „podziemne”. Tzw CATVs (cable televisions) pojawiły się już pod koniec lat 40. W 1966 roku telewizje kablowe docierały jedynie do 3% wszystkich odbiorców. Zasięg każdej z tych telewizji był nieraz dosłownie zależny od długości kabli, jakimi dysponowała firma „kablówkowa” na danym terenie. Firm tych było dużo i prawie wszystkie dysponowały bardzo skromnymi funduszami , jak również działały na małym terenie: w 1966 roku było tych firm 1600, z czego większość miała tylko po kilkuset abonentów. Właściwie „kablówka” była na początku tylko dodatkową, nieznaczącą usługą zamawianą jako uzupełnienie korzytsania z głównej oligopolistycznej „broadcasting TV”. Dzięki firmom kablówkowym mieszkańcy np. Mannhattanu mogli zobaczyć w sobotę retransmisję przemówienia prezydenta, które wcześniej było nadane na NBC, a z kolei abonenci kablówki w Brooklynie w niedzielę powtórkę jakiegoś programu nadanego wcześniej na ABC.

Firmy kablówkowe nie miały gotowej cennej infrastruktury, więc były bardzo zainteresowane skorzystaniem z możliwości nadawania za pomocą satelitów na większe obszary, ale nie mogły sobie pozwolić na zakup takowych. Zresztą, nie tylko firmy kablówkowe, ale i agencje rządowe sprzyjały rozwojowi niewielkich, zróżnicowanych tematycznie programów telewizyjnych: na konferencjach zorganizowanych przez NASA w latach 1967 i 1968 opisywano wizję kablówki przede wszystkim jako spoiwa społeczności lokalnych, instrument oddolnego budowania społeczeństwa obywatelskiego, jak również źródło wiedzy z zakresu medycyny i innych nauk (miała np. powstać ogólnoglobalna stacja ONZ). W przeciwieństwie do „rozrywkowych” stacji „broadcastingowych”, miały to być stacje kształtujące różnorodność i wysoki poziom „kontentu”. Ukuto na nie nawet termin „narrowcasting”. Ale podobnie jak w wypadku techniki przesyłu,tak i w wypadku tworzenia „kontentu”, kablówki stały przed problemem braku funduszy na tworzenie własnych programów.

Profesor MIT J.C.R Licklider jako jeden z pierwszych wysunął pomysł połączenia wszystkich małych firm kablówkowych w jedną. W 1969 roku rząd wysunął postulat stworzenia jednej wielkiej sieci, która nadawałaby m.in. kanały: pogodowy, z filmami dokumentalnymi i specjalny program transmitujący obrady Kongresu. Konsolidacja drobnych sieci była nieuchronna. Pierwsze kroki w jej stronę poczynił lider rynku, firma Teleprompter, łącząc w jedną sieć wszystkie swoje oddziały (które łącznie miały 450 000 abonentów). W 1973 roku po raz pierwszy za sprawą tej sieci miała miejsce eksperymentalna satelitarna transmisja sygnału, który swoim zasięgiem objął odbiorniki telewizyjne od wschodniego do zachodniego wybrzeża USA. Dzięki Teleprompterowi rano widzowie mogli zobaczyć i usłyszeć pozdrowienia przewodniczącego Kongresu, a wieczorem...Wieczorem zobaczyli transmisję walki bokserskiej nadawaną z Madison Square Garden. Materiał ten został nadany na mocy kontraktu, jaki Teleprompter zawarł z firmą Home Box Office, która działała wówczas jako kablówka na terenie Nowego Jorku i części stanu Pennsylvania. Od tej pory można mówić o podziale na firmy dostarczające telewizję kablową/satelitarną (w tym wypadku Teleprompter, obecnie np. UPC, Cyfrowy Polsat, Canal +, i na stacje kablówkowe produkujące programy – tutaj HBO). Wcześniej jeden dostawca dostarczał jednego, własnego programu.

Stacja HBO, początkowo nazywana Green Channel, została założona w 1965 roku przez Chucka Dolana. Jej udziały szybko zaczęła skupywać korporacja medialna Time Life, Inc., a niewielka nowojorska kablówka stała się innowatorem w branży, ponieważ w 1971 roku zaczęła jako pierwsza kablówka nadawać filmy (kinowe) i programy sportowe. Ta działalność okazała się tak popularna, że coraz więcej innych firm dostarczających telewizję kablową podpisywało z HBO umowy na dystrybuowanie ich programu. W końcu 30. września 1975 roku HBO zdobyło się na „wypożyczenie” od firmy Western Union ich satelity „Westar”, by za jego pomocą nadawać program do widzów płacących abonamenty wszystkim stacjom, z którymi HBO miało umowy. Program HBO tego dnia składał się z przemów prezesa Rządowej Komisji ds Komunikacji, prezesa Time Inc, nadania filmu „Brother of the Wind” i „Alice Doesn't Live Here Anymore”, oraz z wielkiego show sportowego: meczu bokserskiego pomiędzy Muhammadem Alim i Joe Frazierem. Mecz przeszedł do historii pod nazwą „Thrilla from Manilla”. Wybór akurat tego wydarzenia był świetnym ruchem ze strony HBO: o pojedynku było głośno na długo zanim miał miejsce, wszyscy fani sportu bardzo chcieli go zobaczyć, a żadna „broadcastingowa” stacja nie miała szans nadawać jego transmisji na żywo z Filipin.



Po sukcesie HBO nastąpiła lawinowa ekspansja platform kablówkowych, zwłaszcza, że wkrótce po premierze programu HBO na arenę satelitarną i ogólnokrajową wkroczyła druga stacja kablowa: WTCG Teda Turnera z Atlanty. W przeciwieństwie do HBO, za „superstację” Turnera abonenci kablówek nie musieli dodatkowo płacić – stacja zarabiała na siebie w całości dzięki nadawanym na jej antenie reklamom. (a przynajmniej nie musieli płacić bezpośrednio, ponieważ dostawcy kablówek, którzy podpisywali umowę z Turnerem musieli odprowadzać na rzecz jego stacji 10 centów od każdego swojego abonenta). Wkrótce na orbicie zaczęło się robić tłoczno. W 1987 roku na świecie było ponad 70 sieci kablowych, a na orbicie satelity przekazywały sygnały około 2500 stacji.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Siostro, skalpel - czyli słów kilka o serialach medycznych. Niekoniecznie mądrze.

Skoro żeśmy zaczęli ostro pisać o "Ostrych dyżurach" i innych serialach mniej lub bardziej medycznych, postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze i dokonać zupełnie nie-obiektywnej analizy zjawiska.
Serial medyczny to taki wynalazek, który pozwala widzowi na oglądanie cudzych nieszczęść bez odczuwania uciążliwych wyrzutów sumienia. Widz nie czuje się winny, że odczuwa ulgę z powodu cudzej niedoli (bo automatycznie cieszy się, że nie przytrafiło się to jemu). Scenarzyści nie czują się winni, ponieważ mogą nafaszerować produkcję dowolną ilością chorób, kataklizmów i innych przekleństw, bez ryzyka, że zostaną posądzeni o zbytnie gmatwanie fabuły w stylu "Mody na sukces". W dodatku te wszystkie straszne rzeczy, jakie dzieją się na ekranie, wydają się znacznie mniej przerażające, jeśli jesteśmy od nich zdystansowani. Możemy zatem spokojnie kontemplować losy pacjentów doktor Zosi czy House'a w bezpiecznej odległości, odgrodzeni od śmiercionośnych zarazków tarczą ekranu.
Seriale medyczne zaczęły cieszyć się popularnością w latach 60. Wynikało to w dużej mierze z niepokoju, jaki zaczął ogarniać społeczeństwo amerykańskie. Ulice stawały się coraz bardziej niebezpieczne, w ciągu niespełna kilku lat przestępczość wzrosła niemal dwukrotnie, dochodziło do zamieszek. A jak do tego dodać jeszcze "szatanistyczną" muzykę spod znaku The Beatles czy The Rolling Stones, razem z hippisami czającymi się już za rogiem, można łatwo zrozumieć, że lata 60. do spokojnych nie należały. Zwłaszcza, jeśli poprzedzały je lata 50. Te z domkami na przedmieściach.
Dlatego widzowie potrzebowali czegoś, co pomogłoby im oswoić się z otaczającym ich, coraz szybciej zmieniającym się, światem. Dostarczyli im tego twórcy seriali medycznych, w których drastyczne wydarzenia są na porządku dziennym. Lekarze, których trochę się boimy, ale tak naprawdę musimy ufać im sądom (bo na dobrą sprawę nie mamy innego wyjścia), stali się dla przeciętnego zjadacza chleba kimś, kto pomaga oswoić tabu. A tematy trudne pojawiały się w serialach medycznych, choć nigdy w sposób dosłowny. Tak wyglądało to chociażby w jednym z odcinków "Bena Casey", który był emitowany w ABC w latach 1961-66.



Tak było kilkadziesiąt lat temu. Wizerunek lekarza, jak i problemy poruszane w serialach zmieniały się na przestrzeni dekad, o czym możecie przeczytać więcej tutaj. A ja chciałam zająć się w nietypowy sposób fenomenem "Ostrego dyżuru". Serial znam niezbyt dobrze, o czym świadczyć może moja reakcja na jeden z odcinków "Przyjaciół", (a raczej jej brak. Nie zorientowałabym się, o co chodzi, gdyby nie sitcomowy śmiech w tle. A tak to zaczęłam się zastanawiać i nawet całkiem szybko załapałam dowcip) jaki dane było mi obejrzeć kilka lat temu. Otóż w jednej ze scen bohaterki lądują w szpitalu, gdzie trafiają pod opiekę George'a Clooneya i Noah Wyle'a. Nie sądzę, żeby istniał jakiś inny człowiek oprócz mnie, który nie wiedziałby, o co chodzi, ale tak, to oni grali w "Ostrym dyżurze".
Filmik możecie obejrzeć tutaj.
A na koniec mój osobisty faworyt, jeśli chodzi o portret lekarza, idealisty walczącego o zdrowie i życie innych, niezgłębionego geniusza, wrażliwego, acz zamkniętego w sobie, itd. itp.... Żeby nie przedłużać - oto mój ulubiony skecz z "Latającego cyrku Monty'ego Pythona".




wtorek, 20 kwietnia 2010

Była sobie Isaura


W poprzednim poście pisałem o lektorze, wynalazku Polskiej Telewizji. Nie ograniczyłem się do opisu samego zjawiska, ale też starałem się pokazać zasadność występowania owego lektora w filmach i serialach. Jak pamiętacie podzieliłem lektorów na tych, którzy nie ingerują w przekaz filmu i na tych wzbogacający przekaz filmowy. Sposób tłumaczeń filmów i seriali obu grup lektorów zawsze jednak pozostaje w cieniu rozgrywanej akcji filmu bądź serialu. Tłumaczenia w tej postaci zawsze będą addytywne do przekazu. Ale czy tłumaczenia zawsze muszą być formą dopełniającą? Niekoniecznie. Możliwa jest odwrotna sytuacja, gdzie obraz filmowy dopełnia ścieżkę dialogową, czytaną przez aktorów dialogowych. Czyli po angielsku dubbing.

W tym wypadku nie chodzi mi o zwykłe podkładanie głosów do postaci z wersji obcojęzycznych, ale o tworzeniu nowych form telewizyjnych, których podstawą jest owy dubbing.

Ciekawy sposób rewizji znanego i popularnego serialu z lat 80-tych w Polsce podjęła się telewizja TV Silesia. Za sprawą śląskiego kanału od października 2008 r. mogliśmy gościć w naszych domach słynną niewolnicę Isaure („Niewolnica Isaura” – prod. 1976 Brazylia). Niby nic szczególnego, gdyby nie to, że Isaura, Leoncio i inne niewolnice płynnie posługują się gwarą śląską. Za dubbing odpowiedzialni są aktorzy znani z serialu „Święta Wojna”: Joanna Bartel (czytająca role kobiece) i Krzysztof Hanke (role męskie). „Niewolnica Isaura” w takiej odświeżonej formule mimo wieloletniej eksploatacji na naszej rodzimej antenie zyskuje jednak nowej jakości. Trudno mi powiedzieć na ile wersja śląska modyfikuje właściwy przekaz brazylijski, ale na pewno w jakimś go stopniu zmienia. Nasza recepcja nowej „Isaury” jest inna niż w przypadku wersji bez śląskiego dubbingu.

Doskonałym przykładem świetnie wykorzystanego dubbingu jest seria kilkuminutowych filmów z cyklu „Było sobie porno” (prod. 2007), emitowanych w Comedy Central. Serial tworzony jest z powycinanych fragmentów filmów spod znaku porno, w których aktorzy (m. in. Grzegorz Halama i Marek Grabie)podkładając głosy tworzą zupełnie nową, odległą od pierwowzoru konstrukcję fabularną. „Było sobie porno” wyśmiewa fabułę filmów porno, tworząc niezwykle rozbudowane historię, które całkiem dobrze wpasowują się do tego, co przedstawia obraz filmowy. Sam oglądając pierwszy raz „Było…” po dłuższym czasie zdałem sobie sprawę, że oglądam film z dubbingiem.

Na końcu ilustracja video. Ostrzegam bardziej wrażliwych (w szczególności mojego kuma Norberta :D), że serial mimo ocenzurowanych urywków scen erotycznych zawiera kobiecą goliznę.



sobota, 10 kwietnia 2010

.........

Cokolwiek kontrowersyjny bez wglądu w treść (errata) tytuł usuniętego wpisu koleżanek z bbc + podrzucone mi przez Olę kuriozum z facebooka (grupa fanów tragedii pod Smoleńskiem -> by the way chętnie spisałbym personalia tych pokrak i odciął im internet/tv bo jak widać zrobiły im miękką galaretę z mózgu) [a jestem więcej niż pewien, że to dopiero wierzchołek góry lodowej ludzkiej tępoty, nędzności i podłości] obalają w sekundzie te wszystkie banialuki o solidarności. G... prawda. Przerabialiśmy już casus JPII nieprawdaż? Pamięta ktoś ile trwało pojednanie między kibicami Wisły i Cracovii? Etc. To a propos nadziei wyrażonych przez koleżanką Zuzannę.

Swoją drogą, czy tylko moim zdaniem w takiej sytuacji bardziej adekwatny byłby czarny ekran/ ew. pasek informacyjny?

Z drugiej strony jest to na czym żeruje TV: krzyk, płacz i zgrzytanie zębów.

Tandetna rzewna melodyjka, zdjęcia ofiar i na deser truizmy padające z ust wielce przejętych polityków, którzy jeszcze niedawno w najlepsze wyzywali i szydzili z częsci ofiar... A już niedługo usiądą na ich stołkach. Nie mogę na to patrzeć. Chce mi się wyć z bólu. Okropne.


***

A dla mnie nie ma słów, obrazów, dźwięków, -NICZEGO- żeby opisać to co się stało...
....Requiescant in pace

wtorek, 6 kwietnia 2010

3D or not 3D?


W najbliższej przyszłości czeka nas zalew telewizorów 3d. Niektóre modele pojawiły się już na sklepowych półkach, zaostrzając apetyt neofitom spod znaku Avatara i innych Klopsików i zjawisk pogodowych.

Istotnie, technologia trójwymiarowa nigdy nie miała się lepiej. A jeszcze rok temu obroty IMAXA były tak słabe, że pesymiści wróżyli firmie szybki upadek. Jednak w noc Bożego Narodzenia objawił się cud, tym razem pod postacią niebieskich, kilkumetrowych kotopodobnych stworzeń, które przyciągnęły przed ekrany kin masy. Głębia obrazu, wraz z jej immersyjością, jaką zaserwował „Avatar”, w całości nakręcony w technologii 3d, oczarowała widzów do tego stopnia, że rzekomo miała doprowadzać do licznych stanów depresyjnych po wyjściu z kina. Jak by nie było, 3d stało się modne, i w tej chwili niemal każdy film wysokobudżetowy jest konwertowany do tego formatu, nie zawsze z pożytkiem dla samego dzieła.

Pytaniem najbardziej nas interesującym jest, czy technologia trójwymiarowa zadomowi się w przestrzeni prywatnej, czy stanowić będzie jedynie chwilową ciekawostkę, modę, która przeminie równie szybko, jak się pojawiła.

Wydaje mi się, że największą popularnością będą cieszyły się programy sportowe, bądź koncerty. Zakładając, że nie będziemy mogli uczestniczyć w takim evencie na żywo, trzeci wymiar zapewni nam wrażenie realności. (pamiętam, jak Bono wyciągał do mnie rękę na projekcji koncertu U23D w IMAXIE, niesamowite :P ).

Co na pewno przeszkadza w swobodnym rozkoszowaniu się głębią obrazu, to konieczność ubierania specjalnych okularów (migawkowych, pasywnych, co kto lubi). Technologia autostereo, nie wymagająca zakładania okularów, obecnie znajduje się w fazie przygotowań i w najbliższym czasie raczej nie zagości w naszych domach. Osobiście nie wyobrażam sobie, by przeciętny odbiorca telewizyjny sięgał po nie za każdym razem, gdy będzie chciał obejrzeć wiadomości. Tego typu zabawa ma sens, jeśli mamy zamiar przesiedzieć przed telewizorem trochę dłużej.

Bardzo chętnie zobaczyłabym klasyczne filmy w wersji trójwymiarowej, z czystej ciekawości. (takie „Przeminęło z wiatrem” mogłoby wyglądać fenomenalnie). Same seriale także będą mogły dostarczyć nieosiągalnych do tej pory wrażeń. Zastanawia mnie, czy gospodynie domowe będą śledzić ulubione telenowele uzbrojone w okulary, lawirując między piekarnikiem a odbiornikiem telewizyjnym. Kiedy emocje już opadną, i każdy przekona się, jak wygląda trójwymiarowe Wisteria Lane czy Princeton Plainsboro, to czy dalej będziemy chcieli oglądać naszych bohaterów w trójwymiarze?

sobota, 3 kwietnia 2010

niewypał


Ostatnio rozmawialiśmy o tym, co pojawia się w telewizji. Jakie (i w jaki sposób) problemy społeczne są przedstawiane w domowym oknie na świat. Że mogą być zniekształcane. Albo taktownie przemilczane. A ja mam przykład na to, jak brak telewizyjnego przedstawienia wpływa na odbiór tego wydarzenia w "realu".
Tydzień temu prawie padłam ofiarą ataku terrorystycznego. Podwójnie prawie. w czwartkowy wieczór chciałam przejść od strony dworca autobusowego przez Galerię Krakowską. Weszłam "nowym" przejściem podziemnym (tym obklejonym zdjęciami sklepów), ale gdy doszłam do miejsca, gdzie powinny być szklane drzwi, poczułam się trochę zagubiona, bo w ich miejscu znajdowała się betonowa ściana. (Mam złą orientację przestrzenną, ale tyle wiem, że tam powinny być szklane drzwi). Poza mną było tam wielu podobnie zdezorientowanych ludzi. W końcu jakiś mężczyzna zszedł ze schodów obok nowej betonowej ściany i powiedział, że na ul. Pawiej jest policja, a Galeria została zamknięta, bo znaleziono w niej ładunek wybuchowy. Również podziemny przystanek "szybkiego tramwaju" został zamknięty. Wieści te podziałały na mnie jak "Biegnij, Forrest, biegnij". Nie muszę chyba dodawać, że przed oczami miałam siebie uciekającą z płomieni pośród wyrzucanych w powietrze kawałków drewna, jak w ikonicznym Desperado.
Gdy znalazłam się w bezpiecznym miejscu pierwsze co zrobiłam, to zadzwoniłam do mamy:
-Włącz telewizje! Pod Galerią Krakowską podłożyli bombę, na pewno coś o tym powiedzą
Wróciłam do domu. A mama:
-Eee, pomyliłaś sobie może miejsca, pewnie wejście do Galerii było gdzieś indziej, bo tu nic nie mówili, żeby była jakaś bomba. Cały wieczór oglądałam, nigdzie nie mówili.
-nawet na tvp Kraków nie mówili?:(
-nie, pewnie komuś się tak wydawało, że był jakiś atak i tak sobie to powiedział, a Ty uwierzyłaś
I właściwie koniec tematu. Mama się przestała denerwować, że mogłam zginąć przysypana tonami gruzu i ja też. Wniosek z telewizji jako forum kultury: nie ma kamer, nie ma zamachu, nie ma strachu.
Po pierwsze "prawie" padłam ofiarą zamachu, bo pewnie żadnej bomby nie było, tylko ktoś zadzwonił na policję, że podłożył bombę (albo były to ćwiczenia), a po drugie "prawie", bo nawet jakby bomba była, to nikt by w to nie uwierzył. Nawet niedoszłe ofiary.

To paradoks, ale moje realne (nie)doświadczenie nie jest tak mocne, skoncentrowane i prawdziwe, jak...pewien film, który można potraktować jak autotematyczny fakt medialny."Fakty i akty" wyszydzają przywiązanie widzów do tego, co jest pokazywane w telewizji, odkrywają telewizyjne klisze i manipulacje, które stoją za każdym faktem medialnym. Spin doctor i producent filmowy generują w odbiornikach widzów sztuczną wojnę (ukazywaną za pomocą znanych z innych wojen typowych obrazów), by zatuszować aferę, która faktycznie miała miejsce. Afera znika. I z obrazów na ekranie i z wyobraźni widzów. W momencie "wybuchu" wojny prawdziwa "bomba" zostaje rozbrojona.




Prima Aprilis

Taki żart zaserwowało swoim widzom BBC z okazji 1 kwietnia. Terry Jones ( reżyser, jeden z członków ekipy Monty Pythona) odkrywa kolonię pingwinów, jakich jeszcze nie widzieliście;)

czwartek, 1 kwietnia 2010

Avalanches...

Poniżej jednen z bodaj najbardziej oryginalnych i udanych wideoklipów około-telewizyjnych, grających z ikonografią oraz niezliczoną ilością konwencji TV i filmowych.

czwartek, 25 marca 2010

Those Seventies...

Zgodnie z zapowiedzią pora na kolejny telewizyjny teledysk. Tym razem nie byle kto, bo sam Spike Jonze i jego wariacja na temat popularnego w latach 70', emitowanego na antenie ABC sitcomu "Happy Days". Rzecz w stylu "Różowych Lat Siedemdziesiątych". Sympatyczna. A muzyka? Cóż, lekko irytujący i infantylny power pop, ale nie o to tutaj przecież chodzi.

Ciekawostka: w połowie lat 90' wideoklip ten był tak popularny (m.in. zgarnął nagrodę MTV Video Music Awards; a konkurencję miał konkretną), że Bill Gates dorzucał go do pakietów startowych Windowsa 95, huh...



A tu dla porównania intro oryginału:

wtorek, 23 marca 2010

Kto zobaczył wszystkie odcinki "Mody na sukces"?


Większość osób narzeka na telewizję. Panuje sąd, że telewizja nie jest twórcza i czerpie garściami z innych mediów np. z kina, czy internetu. Ja mam odmienne zdanie. Na tym blogu postaram się udowodnić, że formy wyprodukowane na potrzeby telewizji są ciekawe i wartościowe.


Na początku wezmę na warsztat człowieka-instytucję, powszechnie nielubianego (w szczególności przez filmoznawców-lingwistów), czytającego listy dialogowe filmów i seriali lektora. Lektor to przede wszystkim wytwór naszej rodzimej telewizji. W czasach kiedy Doktor Quinn i Sally mówią po czesku (dubbing), a na arabskim kanale oglądamy Bruce'a Willisa oblepionego dziwnymi znaczkami (napisy), my Polacy mamy możliwość słuchania jak to Brooke Logan (Moda na sukces) mówi męskim głosem. Mimo licznych nacisków Komisji Europejskiej w dalszym stopniu tylko 8% polskich programów TV jest opatrzonych napisami dla nie słyszących.


A jakie jest zdanie samych widzów? Jak wynika z ankiety przeprowadzonej przez stację AXN, Polacy nadal wolą lektora od napisów. Tylko 37% respondentów opowiedziało się za napisami, a aż 63% za lektorem (dane z 24.11.2009).


Zastanówmy się teraz nad dobrymi i złymi stronami filmu lub serialu z lektorem. Minusy:


Lektor jest często bytem odrealnionym i nie pasującym do narracji filmu. Zakłóca/zagłusza tok podejmowanej w filmie historii. Lektor najczęściej krytykowany jest za odbieranie głosu postaciom filmowym. Nikt nie lubi kiedy Robert De Niro, czy Al Pacino mówią w jednym filmie tym samym monotonnym głosem. Ale czy to jest reguła? Czy każdy lektor jest złym lektorem z zasady? Zdecydowanie nie. W naszym przemyśle telewizyjnym jest paru mistrzów lektorstwa filmowego. Tych dobrych lektorów dzielę na dwie grupy. Lektorów, którzy nie ingerują zbytnio w przekaz filmu i lektorów wzbogacających przekaz filmowy.


Lektor pierwszej grupy charakteryzuje się stonowanym, przyjemnym, ale odartym z emocji głosem. Ów lektor stara się nie przeszkadzać w dialogach między postaciami w filmie. Ma być niewidzialny dla widza, który całkowicie zanurza się w narrację filmu. Ja osobiście takiego lektora nazywam lektorem stylu zerowego. Takim zerowym lektorem jest np. Stanisław Olejniczak (niezapomniany lektor Mody na sukces od 1994 r.), czy Maciej Gudowski (seria filmów o Jamesie Bondzie, Pulp Fiction, Matrix).


Do drugiej grupy należą lektorzy, którzy odpowiednią interpretacją tekstu, dykcją i tembrem głosu wzbogacają przekaz telewizyjny, a niekiedy go przyćmiewają. Jeśli chodzi o filmy moim faworytem jest Jarosław Tomasz Łukomski (głównie Polsat), który świetnie czyta w filmach wojennych, akcji, sciene-fiction i thrillerach. Łukomskiego najbardziej cenię za świetne tłumaczenie trylogii Szklana Pułapka.


Fenomenalne efekty użycia lektora w serialu Chłopaki z baraków osiągnęła stacja Comedy Central. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że gdyby nie lektor, a co za tym idzie świetne tłumaczenie Antoniny Kasprzyk, serial nie zdobyłby aż takiej popularności wśród polskich widzów. Pan Rafał Walentynowicz nie tyle czyta tekst z kartki, ale faktycznie wczuwa się w każdego bohatera z osobna. Polskie tłumaczenie Chłopaków góruje nad oryginalnymi tekstami z serialu. Takie powiedzonka bohaterów jak: "kurde faja" (w oryginale zwykłe fuck), "wal się na cyce" oraz "sklejasz akcję" (w oryginale: you know what I'saying) powoli wchodzą do naszej potocznej mowy.


Na końcu trzeba wspomnieć o Jacku Kopczyńskim, który użycza głosu w serialu South Park. Zadanie karkołomne, ale możliwe. Jego interpretacje tekstów wypowiadanych przez animowanych gejów, czarnoskórych, Żydów itp. są nie mniej śmieszne niż w oryginale.

Na deser fragment reportażu o polskich lektorach. Więcej na Youtube.

P.S.: Chyba już znacie odpowiedź na pytanie zawarte w temacie:).

YouTube - Chłopaki z Baraków najlepsze sceny part 1

czwartek, 18 marca 2010

Perełka

Z cyklu: wyszperane. Tym razem idealna synteza obrazu i dźwięku, prosto od tvn-u;). Ktoś pamięta te reklamy?

środa, 17 marca 2010

za tego pana nie zapłacę. ani grosza.

Taka krótka impresja, jeszcze a propos poziomu telewizji śniadaniowej. Nie planowałam tego wpisu, ale przypadkiem na stronie tvp zauważyłam ciekawy temat "Pokolenie za-tysiaka-nie-robie".
Pierwszy raz spotkałam się z tym terminem i wydał mi się żywotnie interesujący. Tak więc uznałam, że super, temat na poziomie, poruszający kwestie ekonomiczno-społeczne. Ale jak widać jak nie temat, to goście...jakby to powiedzieć, Kajetan Głowacki po prostu mnie rozwalił. (w dodatku rozmawiał z nim mój ulubiony prowadzący!:D) Jak będę mieć wolne kilka tysiaków (bo na mniej to nawet nie spojrzy) to w tego kreatywnego businessmana zainwestuję: w naukę savoir-vivre. I szkolenie z autoprezentacji. Ale póki co nie zachęca mnie do płacenia abonamentu...
Film można zobaczyć pod tym adresem.

Jaka to melodia?

Na fali kilku wpisów dotyczących muzyki w reklamach, postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze:). Z mojego punktu widzenia ciekawym zjawiskiem jest regularne wykorzystywanie muzyki klasycznej w tego typu przedsięwzięciach. Bo, jak wiadomo, zasada inżyniera Mamonia sprawdza się w każdej branży. Kotletem najczęściej odgrzewanym zdaje się być słynny temat z baletu "Romeo i Julia" Sergiusza Prokofiewa.
Mroczne tony fragmentu "Dance of the Knights" w swojej długoletniej karierze uprzyjemniały już projekcję reklamy pralki/zmywarki (wydaje mi się, że była to firma Whirlpool, ale moje domysły pozostają niepotwierdzone, gdyż Youtube nie posłużył pomocą. Może ktoś inny potrafi lepiej szukać, albo ma lepszą pamięć;)). Potem pojawiły się jako akompaniament do piwa Okocim palonego. Tutaj ciekawostka - filmiku nie udało mi się odnaleźć, ale po wpisaniu w wyszukiwarce Google'a pojawia się szereg pytań na najróżniejszych forach, o muzykę właśnie. A co to, a kto to, a czy specjalnie do reklamy, czy nie. I tak oto telewizja (ramię w ramię z internetem) spełnia swoją edukacyjną funkcję, w najbardziej paradoksalny sposób:).
Nieśmiertelny temat przeżywa kolejny renesans, tym razem podkreślając walory smakowe kawy Nescafe Espresso. Czarna. Intensywna. Jak muzyka Prokofiewa.

wtorek, 16 marca 2010

Od przedszkola do... ?



















Jako, że mam w zanadrzu jeszcze trochę teledysków mniej lub bardziej związanych z tematyką telewizyjną, postanowiłem systematycznie wrzucać kolejne klipy.

Dzisiaj dla odmiany kawałek, do którego jak najbardziej się przyznaję i niezmiennie od lat uwielbiam. Mistrzowie w budowaniu atmosfery noir na gruncie muzycznym - Portishead.



Wojtkowi Mannowi na pewno się podoba. Swoją drogą urocza dziewczynka dysponuje zaskakująco podobnym tembrem głosu do Beth G. ^^

Czekam na takie występny w Polskiej TV, ekhm. To co lubię, czyli minimalistyczna otoczka + maksimum treści.

W następnym odcinku Weezer i jego wariacja na temat "Happy Days" popularnego amerykańskiego sitcomu z lat 70'. Utwór średni, ale klip mówiąc kolokwialnie 'daje radę'.

poniedziałek, 15 marca 2010

U nas w barakach

Mock - naśladować coś, imitacja

Ponieważ jestem fanem seriali komediowych, a co za tym idzie wiernym widzem Comedy Central- kanału emitującego wyłącznie filmy i seriale komediowe oraz stand-up kabaretowe - pragnę napisać parę słów o pewnym trendzie występującym od pewnego czasu w coraz to liczniejszych produkcjach komediowych.

Seriale takie jak Biuro, Chłopaki z baraków, czy Reno 911 to tzw. mockumentary movies. Parodie reality-show'ów kręcone w konwencji dokumentalnej, gdzie perypetiom bohaterów towarzyszy niewidoczna (ale do pewnego stopnia) grupa realizatorsko-dziennikarska. Forma tych seriali jest podporządkowana typowym chwytom wywiedzionym z reality-show'ów i programów interwencyjnych (np. Uwaga). Mamy zatem kręcenie z ukrytej kamery, gdzie kamera często znajduje się w możliwie najgorszym miejscu dla widza (kręcenie przez żaluzje, zza pleców). Pojawiają się często transfokacje, mające uchwycić szczególny wyraz twarzy bohatera. Mamy wreszcie setki, czyli wypowiedzi postaci wprost do kamery, komentujące akcję właściwą odcinka.

Owa estetyka rodem z Big Brothera potęguje wrażenie wejścia i uczestnictwa w życiu spółki papierniczej w Scranton (Biuro), czy też w osiedlu baraków w Kanadzie (Chłopaki z baraków). Widz poddaje się złudzeniu oglądania zapisu faktycznych zdarzeń. Owe złudzenie potęguje w nas śmiech, tym większy w porównaniu do innych seriali komediowych, bo przechwycony jakby z życia. Można to zestawić z fenomenem programu W ukrytej kamerze. W Ukrytej kamerze ludzie nie śmiali się z wyrafinowanych żartów, śmiali się przede wszystkim z samych siebie. I tak samo śmieją się ze Stevena Carella (szef w Biurze), który notorycznie wygłupia się i robi głupie kawały swoim podwładnym, którzy tak samo jak bohaterzy W ukrytej kamerze są zażenowani.

Taki sam odbiór ma miejsce w czasie oglądania Chłopaków z baraków, przy czym grupa realizatorska nie tylko ogranicza się do rejestracji, ale też wchodzi w interakcje z bohaterami. Znamienne są sceny popychania kamerzysty i wyzywania dziennikarzy przez bohaterów, czy aktywnego uczestnictwa ekipy realizatorskiej podczas napadu na market.

Mockumentalizm nie jest zjawiskiem młodym. Z tego gatunku skorzystał już 1969 r. Woody Allen, kręcąc Bierz forsę i w nogi - zapis życia Virgila Starkwella. Rob Reiner natomiast nakręcił w 1984 r. This is Spinal Tap, obraz dotyczący działalności fikcyjnej grupy rockowej.