niedziela, 6 czerwca 2010

Music TV



















Niniejszą notkę poświęcam telewizyjnemu programowi muzycznemu. Nie będzie to jednak ani 'Jaka to melodia', a tym bardziej mutacje 'Idoli' czy 'Jak Oni... /coś tam robią/'. Patrząc wstecz na kraj nad Wisłą odczuwam jedynie pewien sentyment do 'Szansy na sukces' czy wyczekiwanej z wypiekami na twarzy niedzielnej listy '30 ton...' (tak z perspektywy czasu -> koło 20, 30 miejsca zdarzały się niezłe kawałki). W kręgu mojego zainteresowania znajdzie się show, w których istotnym elementem były występy na żywo (przynajmniej w założeniu). Wybrałem program, który miał jakieś tam znaczenie w procesie mojej edukacji muzycznej. Siłą rzeczy jego odbiór był/jest zapośredniczony przez youtube. Nic więc dziwnego, że padł na kolebkę dobrej muzyki czyli Wielką Brytanię.

Wszystko zaczęło się od prekursorskiego moim zdaniem 'Top Of The Pops'. Brytyjski dinozaur BBC, którego pierwszy odcinek został wyemitowany bagatela - prawie 50 lat temu, a dokładnie 1 stycznia 1964 roku. Poniżej zabawny występ Beatles’ów, co prawda z 1965 (kultowego 'I Want To Hold Your Hand' z pierwszego odcinka, który to utwór stał się zarazem najpopularniejszym kawałkiem w 42-letniej historii programu jakoś namierzyć nie mogłem), ale jeszcze sprzed 'Rubber Soul'. A więc jest wesoło, co potęguje sceneria występu.



Do końca 2009 roku zrealizowano 2211 odcinków. Najpopularniejszym prezenterem-dj’em był Jimmy Saville, a w szczytowym okresie popularności - lata 70' - show oglądało cotygodniowo przeszło 19 milionów Brytyjczyków. Miano 'chart music programme' przydał TOTP element tzw. występu na żywo gwiazdy, której singiel świetnie się w danym momencie sprzedawał i okupował pierwsze miejsce na listach przebojów. Kwestię czy były to live acty najlepiej skomentują fragmenty dołączone w dalszej części.

Początkowo show gościło na antenie BBC1 w czwartkowy wieczory, dopiero w 1996 uznano, że korzystniejszy - pod względem 'ramówkowym' - będzie piątek. Wreszcie w 2005 program spadł z jedynki do BBC Two i był przez krótki czas emitowany w niedziele. Rokrocznie prawdziwą gratką jest (bo pomimo 'śmierci' show, ten konkretny odcinek trwa niezmiennie) program świąteczny, w którym pojawiają się 'najlepiej sprzedający się' artyści danego roku. W 2006 roku uznano, że formuła programu jest już nieco archaiczna i został zdjęty z anteny. W latach 90' format został sprzedany na zasadzie franczyzy do prawie 100 krajów. Szczególną popularnością TOTP cieszy się na Półwyspie Apenińskim, a Rai Due niezmiennie emituje włoską wersję.

Krążą niepotwierdzone, złośliwe plotki, ze w całej historii TOTP występy na żywo można tak naprawdę policzyć na palcach jednej ręki. Proceder grania z playback'u nosił wdzięczną nazwę 'miming'u'. Choć prawnie zabroniony już w 1966 w TOTPie miał się jak najlepiej przez kolejne 40 lat. I choć związany z Top Of The Pops dźwiękowiec przekonywał po latach, że wybór sposobu występu był autonomiczną decyzją artystów, tajemnicą poliszynela było, że podkładanie ścieżek z płyty było najwygodniejsze dla wszystkich. Dystans występujących artystów był już wyczuwalny w latach 60’. W czasie występu folkowego Fairport Convention w 1969 perkusista miał na sobie koszulkę z napisem 'MIMING'. Czasami wychodziły z tego takie kurioza jak w poniższym odcinku, kiedy niepokorni bracia Gallagher zażartowali sobie z TV i fanów wymieniając się instrumentami i funkcjami. Pokazywanie języka przy zbliżeniach to również stały element zabawy (dopuścił się tego też m.in. Mike Patton z Faith No More).



Listę największych 'highlight'ów' w historii programu uzupełniają pijany Shane MacGowan straszący ubytkami w szczęce, Jimmi Hendrix, któremu przez pomyłkę puszczono utwór nie z jego repertuaru (co rozbrajająco skomentował: "stary, nie znam tekstu do tego"), czy frontman Duran Duran Simon Le Bon, który tak wywijał mikrofonem, że ten wylądował wśród publiczności. Nie przeszkodziło to wokaliście w wykorzystaniu do wzmocnienia emisji głosu... statywu. Sporym poczuciem humoru wykazał się też Fish z Marillion, który świetnie udawał do czasu aż w wykonywanej piosence pojawił się wers 'I'm fucking', który ze względów obyczajowych ironicznie zamienił na 'I'm miming'.

Ale i tak nic nie przebije chyba Kurta Cobaina imitującego manierę wokalną Morriseya z The Smiths (gdyby ktoś nie wiedział dla Brytyjczyków ten zawodzący Pan to ikona). Cobain sparodiował tembr głosu Brytyjczyka zniżając swój o oktawę i tym samym na trwale zapisał się w historii TV muzycznej. Do tego dochodzi jeszcze telekinetyczna umiejętność gry na gitarze bez dotykania gryfu, Kirk Novoselic, który nie przejmuje się nawet tym, żeby sprawiać pozory i chyba najbardziej wczuwający się z całego bandu Dave Grohl.



Ale były też wyjątki. 'Honorowi' okazali się - a jakżeby inaczej - dzielni panowie z Iron Maiden, którzy w 1980 roku odmówili zabawy w pantomimę, stając się pierwszym zespołem od czasów The Who (1972), który wykonał swój kawałek tak jak to się robi na koncertach.

Odcinek po którym zdecydowano się zakończyć TOTP oglądało niespełna milion osób. Znak czasów? Bardzo możliwe, że do 'wykończenia' tego typu programów w znacznym stopniu przyczyniła się sieć, a co za tym idzie ogólna dostępność muzyki. Nieprzypadkowo to właśnie w 2006 roku z polskich ekranów zeszło wspomniane na wstępie 30 ton. W XXI wieku każdy sam jest sobie DJem. Pozostaje nostalgia, ale od czego jest youtube...

A na koniec - nieco abstrahując - mój ulubiony fragment muzyczno-telewizyjny. W rolach głównych John Lydon i Jah Wobble czyli pogrobowcy Sex Pistols - Public Image Limited.

Z braku czasu nie napiszę o innych - pod względem muzycznym na pewno dużo bardziej interesujących - programach. Żeby oddać im jednak należne honory podam tylko tytuły: 'Later... With Jools Holland', 'From The Basement', czy części muzyczne programów zza oceanu 'Late Show With David Letterman' tudzież 'Saturday Night Live', żeby wymienić tylko te najważniejsze.

Miami Vice Forever


Wiedząc, że jest to moja ostatnia notka przed oceną naszego blogu, a zarazem spodziewając się że kolejne notki prawdopodobnie nie powstaną, napiszę parę słów o kultowym serialu, który wstrząsnął Ameryką, wstrząsnął Polską, wstrząsnął Tyranem.

Oczywiście chodzi mi o Miami Vice (pol. Policjanci z Majami), którego jestem wielkim fanem. Pewnie zarzucicie mi zbyt wielkie słowa odnośnie serii, która jest obecnie trochę zapomniana (chociaż grupa wydawnicza Amercom już od dwóch lat wydaje odcinki na DVD), a swoją świetność obchodziła w zamierzchłych latach 80. (awsome 80s) w Stanach Zjednoczonych i w latach 90. w Polsce. Ale trzeba pamiętać, że Miami Vice na trwale zmieniło sposób realizacji seriali, w szczególności tych policyjnych. Zaryzykuje jeszcze śmielszą tezę. Wraz z narodzinami policyjnego show narodziła się nowa telewizja.

Początki
Pilot odcinka wyemitowała stacja NBC 26 września 1984 r. W rolach głównych Don Johnson jako James Sonny Crockett, Philip Michael Thomas jako Ricardo „Rico” Tubbs i Edward James Olmos (ten z Blade Runnera) jako porucznik Castillo. Produkcja: Michael Mann.
Serial opowiada o policjantach-tajniakach organizujących kontrolowane wymiany pieniędzy za narkotyki w Majami. Mając zmienioną tożsamość dla utrzymania pozorów bogactwa otaczają się atrybutami osób zamożnych: noszą najlepsze markowe ubrania ( między innymi: Hugo Boss, Gorgio Armani, Gianii Versace), jeżdżą najlepszymi autami (czarne Ferrari Spyder Daytona i białe Ferrari Testarossa), chodzą na ekskluzywne przyjęcia. Lecz ich życie nie jest aż takie różowe. Udawanie przestępców nie idzie w parze z ich związkami. Sonny jest rozwiedziony i nie może stworzyć stałego związku. (Przykład: odcinek w którym zakochuje się w narkomance – w roli narkomanki Helena Bonham Carter).
Serial czerpie garściami z kina nor. Majami przedstawione jest (w szczególności w nocy) jako piekło na ziemi, gdzie nieustannie ktoś kogoś zabija. Bardzo mocną stroną serialu jest często występujący w serialu bad ending. Odcinki kończą się wtedy pesymistycznie, śmiercią osób powiązanych z głównymi postaciami – niemożność ochrony przed wszędobylskim złem.

Muzyka, gwiazdy, moda
Kolejnym mocnym atutem serialu jest unikalne i niestosowane wcześniej użycie muzyki. Muzyka w Miami Vice ściśle współgra z akcją i to często na zasadzie wideoklipu. Widać tu mocny wpływ MTV, dlatego serial określany był mianem MTV Cops. Taki sposób prezentowania piosenek upowszechnił się na trwale w serialach. Można to zaobserwować chociażby w Housie, a serial Magda M. wręcz epatował metodą wideoklipu. Na poparcie moich słów serwuje Wam poniżej ilustrację audiowizualną. Ach ten Phil Collins.





W serialowej ścieżce dźwiękowej oprócz Phila mamy do czynienia między innymi z: Glennem Freyem, U2, Dire Straits, Depeche Mode, The Doors, Elvisem Presleyem, ZZ Top, Tina Turner, Frankie goes to Hollywood, Russem Ballardem, Iron Maiden itd. Warto też wyróżnić nieśmiertelną muzykę Jana Hammera. Jego „Miami Vice theme” i „Crockett theme” jako jedne z pierwszych utworów instrumentalnych osiągnęły szczyty list przebojów W USA i Europie.

Imponująca jest lista specjalnych gwiazd poszczególnych odcinków: Bruce Willis, Liam Neeson, Ben Stiller, Wesley Snipes, Denis Farina, Julia Roberts, Steve Buscemi, Miles Davis, Wellie Nelson, Glenn Frey, Frank Zappa, James Brown, Leonard Cohen, Ertha Kith (tak, to ta która oszukała czas – w roli nawiedzonej szamanki).

Styl
Styl lansowany przez policjantów wywarł ogromny wpływ na ówczesną modę lat 80. W mgnieniu oka garderoby mężczyzn otwarły się na kolorowe ubrania (róż i jasne błękity). Don Johnson spopularyzował białe sportowe lniane marynarki pod którymi kryły się pastelowe t-shiry. Upowszechnił też trend nie noszenia paska przy spodniach oraz nie łączenia skarpetek z mokasynami.
Miami Vice miał wyraźny wpływ na telewizję, kulturę, modę i młode pokolenie, co zobrazuje nam reklama pepsi.

sobota, 5 czerwca 2010

Internet celebrities

Ostatnie zajęcia na temat youtube'a dały mi do myślenia w kwestii fenomenu tzw. "internet celebrities", czyli osób, które stały się znane dzięki internetowi. Medium to pozwala potencjalnej gwieździe dotrzeć do szerokiego grona odbiorców zasiadających przed monitorem i ten sposób zyskać sławę w całej społeczności internetowej.
Chętnych nie brakuje. Zwłaszcza, że sława internetowa często przenika do tej bardziej mainstreamowej. Chris Crocker, autor słynnego manifestu "Leave Britney alone" miał przyjemność być gościem w programie Jimmy'ego Kimmela. Wrażliwy młodzieniec dał upust swoim emocjom w niezwykłym wideo, gdzie wypowiedział się na temat burzy medialnej, jaka rozpętała się wokół Britney po jej rozwodzie. Wybryki gwiazdki w dalszym ciągu skrupulatnie opisywane były w tabloidach, a Chris zyskał swoje 5 min sławy.
Interesującym przykładem zdobywania uznania wśród społeczności internetowej są przeróbki istniejących filmów. Chyba wszyscy pamiętają słynną kwestię "This is Sparta!" z filmu "300", sparodiowaną niezliczoną ilość razy. Odsyłam do youtube'a;).
Podobny los stał się udziałem filmu "Upadek". Słynna scena, w której Adolf traci cierpliwość doczekała się mnóstwa odpowiedzi. Hitler wściekał się kiedy format Blu-ray ostatecznie wyparł HD-DVD, gdy Susan Boyle nie wygrała Britain's got Talent, kiedy nie mógł posłuchać dobrego elektro;) (btw którego już nie mogę znaleźć na youtubie...), albo kiedy Gwiazda Śmierci sprawiała problemy.
Typowe internet celebrities można by mnożyć bez końca: Charlie bit my finger, David after dentist, Boxxy, która przez społeczność 4chan.org została uznana za królową internetu. Wspomnieni na zajęciach Star Wars Kid, Numa Numa Guy. Poza tym Tron Guy, Chocolate Rain...wymieniać można bez końca.
Polska również ma swoich celebrytów, spośród których największą popularnością cieszą się Pani Basia (uwaga, Pani Basia nie przebiera w słowach:P), zaangażowana w problemy społeczne Oksana:



Poza tym anonimowy pan od "ide nie ide". Kwestia "k**wa moje pole"(tu akurat zamieszczam przeróbkę), czy "daj kamienia", swego czasu chętnie używana przez krakowskich filmoznawców:P. Ostatnio popularnością cieszyły się również "jestem hardcorem", "osiemnastka" (tu również przeróbka), czy ponadczasowe "co się stao".
Internet celebrities sprawiają, że niektóre sformułowania przez nich używane, z czasem wprowadzane są do potocznego języka. Wystarczy wspomnieć "jestem hardcorem", z lubością cytowane ostatnio przez użytkowników sieci.
Fenomen doczekał się również opracowania w innym zgoła medium. Jeden odcinek serialu "South Park" został w całości poświęcony gwiazdom z youtube'a. Można go za darmo obejrzeć tutaj (12 sezon odcinek "Canada on Strike")
Jednym z najnowszych, ciągle jeszcze przerabianych filmików jest piosenka "trolololo" w wykonaniu Eduarda Khila.



Nagranie z 1976, na którym wokalista śpiewa bezsłowną wersję piosenki "I Am Glad, Cause I'm Finally Returning Back Home" zostało uploadowane na youtubie i momentalnie stało się tzw. memem. Wokalista stał się znany jako "mr. trolololo" i jego kariera nabrała niespodziewanego rozpędu. "Trolololo" ma już swoją wersję z kotem (obowiązkowa pozycja w przeróbkach):



psem (tzw.beatbox dog, inny meme).



Czekamy na kolejne fenomeny, żeby w dalszym ciągu usprawiedliwiać swoją obecność na youtubie rzekomą pracą badawczą;).

wtorek, 1 czerwca 2010

trupy w salonie

Kończąc moją HBOwską odyseję, poświęcę nieco więcej miejsca na wyjątkowy serial wyprodukowany przez tę stację: "Sześć stóp pod ziemią". Moim zdaniem ustanowił pewien przełom gatunkowy: produkcje poruszające tak drażliwe tematy jak "Trawka", "Californication", czy "Dexter" (który odgapił od Sześciu Stóp głównego bohatera;]) nie mogłyby powstać, gdyby nie odwaga Alana Balla.

Żeby mówić o znaczeniu i głównej zalecie tego serialu, zastanówmy się, czego nie chcielibyśmy oglądać. Ale tak naprawdę. Nie myślcie o głodnych dzieciach w Afryce, bo wiadomo, ze to wszystkich tylko podbudowuje, że "no, ja to nie mam tak źle" albo "aaa, pewnie coś przekłamali, bo chcą więcej kasy, a tak naprawdę nic im nie jest". Pomyślcie o czymś ABSOLUTNIE odrażającym. ABSOLUTNIE dyskryminowanym w dyskursie telewizyjnym. O ostatnim temacie, o jakim chcielibyście słuchać, a już zwłaszcza w rozrywkowej telewizji. Wracacie do domu, włączacie TV i przy jakim temacie zmienicie kanał? (Ja przy motoryzacji i sporcie:/). Ale poza tym...no generalnie, co by tu nie mówić, przy śmierci. Nie śmierci w kinie akcji i nie śmierci pokazywanej przez to, jak kto ubierze się na pogrzeb, kto się na nim pogodzi, i jak to wdowy będą opowiadać "no ale tak, życie toczy się dalej". Robi się nieprzyjemnie.

Kiedyś największym społecznym tabu był seks. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że tak już nie jest:P Obecnie, a właściwie zawsze, to świadomość własnej śmiertelności jest bodaj najbardziej represjonowaną informacją docierającą do naszych mózgów. Alan Ball stwierdził, że nie ma co tego dłużej ukrywać i postanowił zakomunikować to szerokiej publiczności.

Serial „Sześć stóp pod ziemią” ukazywał życie Fisherów, rodziny z Kalifornii, która prowadzi niewielki, rodzinny interes. Główne wątki koncentrowały się wokół problemów dojrzewającej Claire, przeżywającej drugą młodość jej matki, gospodyni domowej Ruth, perypetii miłosnych Nate'a, walki braci z nieuczciwą konkurencją i homoseksualizmu Davida. Ale najistotniejsze jest to, że tłem napędzających akcję wydarzeń i głównym tematem serialu była śmierć. Fisherowie prowadzili zakład pogrzebowy, który mieścił się na parterze i w piwnicach domu, w którym mieszkali. W związku z tą niezwykłą profesją, życie zawodowe wpływało na ich życie prywatne i przenikało wszystkie aspekty fabuły. Praktycznie w każdym odcinku widzowie byli świadkami umierania i żałoby.

Trudno przecenić innowacyjność postawienia widzów wprost naprzeciwko tego za wszelką cenę unikanego w telewizji motywu. Pojawia się on oczywiście w serialach kryminalnych, ale służy w nich wyłącznie jako fabularny pretekst do rozpoczęcia pasjonującego śledztwa. Schwytanie przestępcy pod koniec odcinka doszczętnie eliminuje wszelkie niepokoje, jakie może wzbudzać. Podobnie instrumentalnie traktowani są w tego typu przedstawieniach bliscy zmarłych: pogrążeni w żalu szybko znajdują pocieszenie, a w szczególności ich stan emocjonalny nie jest roztrząsany. „Sześć stóp pod ziemią” z chłodnym obiektywizmem położył największy nacisk na pogłębienie psychologicznego portretu postaci i wyłonienie na powierzchnię ich życia duchowego, podświadomych, tłumionych lęków, wspólnych nie tylko wszystkim postaciom pojawiającym się w serialu, ale i widzom. W każdym odcinku któryś z żyjących bohaterów prowadzi wewnętrzny dialog z denatem, którego pochówkiem akurat zajmowali się „Fisher and Sons”.

Ale z drugiej strony, jak powiedział Alan Ball, ostatecznym celem utworu była afirmacja życia. „To serial o życiu w cieniu śmierci”. Wprowadził „aktywne życie pośmiertne” jako integralną część aktywnego życia wewnętrznego żyjących, wzbudzając i oswajając w widzach lęk egzystencjalny, bardziej dojmujący niż ten percypowany podczas oglądania horrorów.

W Stanach przeprowadzono nawet badania, które wykazały jego psychoterapeutyczną rolę dla społeczeństwa. Ludzie stwierdzili, że takie wiarygodne "obcowanie" ze śmiercią, nie ugłaskane, ale i nie ziejące odchłanią piekielną i nihilizmem, nie jest "aż takie złe" i zachęca ich do poznawania kolejnych denatów. Cóż, zawsze diabeł znany lepszy niż nieznany.

niedziela, 30 maja 2010

Jurek Bożyk w telewizji internetowej;)

No dobra, nie mogę się powstrzymać:P. Oto unikatowy, niepowtarzalny "i w ogóle" materiał o niebanalnej postaci, jaką niewątpliwie jest Jurek Bożyk, autor ponadczasowych przebojów, takich jak "Zęby w dupie" czy "Ballada o rdzawym oku". Takie rzeczy tylko w telewizji internetowej;)

Bożykolandia from Przystanek Student TV on Vimeo.

niedziela, 23 maja 2010

cHwalebne Bogactwo Oferty

Ja jeszcze raz o tym samym. W tej notce chcę się zająć fenomenem seriali produkowanych przez HBO, ponieważ - jak przeczytacie - zawierają one treści, o jakich się telewizyjnym widzom nie śniło. O "Sześć stóp pod ziemią" zrobię chyba jeszcze osobny post:P

W ostatnim dziesięcioleciu popularność Home Box Office wzrosła przede wszystkim dzięki polityce programowej tworzenia inteligentnych, a jednocześnie rozrywkowych seriali dramatycznych składających się na ogół z kilkunastoodcinkowych serii godzinnych odcinków. Gdy jeden serial się kończył, w jego czas antenowy bezpośrednio wskakiwał kolejny, tworząc pewien ciąg. Wiele z nich przełamało reguły gatunkowe, a domknięta fabuła i dramaturgia przybliżają je raczej do filmów fabularnych. Ich ogólnoświatowa popularność została zapewniona dzięki temu, że HBO zdecydowało, by poza USA sprzedawać licencje na emitowanie swoich seriali innym stacjom.

Trend rozpoczął się w 1997 roku serialem, którego akcja działa się w zakładzie karnym, „Oz” (którego marną kopią był słynny Prison Break). Po dwóch latach do repertuaru stacji dołączyła ironiczna saga mafijna „Rodzina Soprano” (2001-2007), która zyskała uznanie zarówno publiczności na całym świecie, jak i krytyków. Następnie wśród istotnych produkcji tego typu trzeba wymienić: rewolucyjny „Sześć stóp pod ziemią” (2001-2005), antywestern „Deadwood”(2004-2006), „Big Love” opowiadający o rodzinie Mormonów (o którym tylko słyszałam), niedoceniony w Polsce „Carnivale” (2003-2005) oraz przecenioną superprodukcję „Rzym”(2005-2007). Obecnie, moim zdaniem, za kolejny serial na intelektualnym i kulturowym poziomie „Sześciu stóp pod ziemią”, czy „Carnivale”, można uznać „Czystą Krew”;]. W równej mierze seriale szokowały epatowaniem seksem i przemocą, co intensywną narracją, polisemiczną treścią i wagą podejmowanych w fabule zagadnień. Właściwie te pierwsze właściwości były tylko przykrywką dla tych z drugiej grupy.

Analizę drażliwych tematów, które stanowiły tematykę poprzednich seriali dramatycznych HBO przeprowadził m.in. Michael Schimanovsky. W swoim artykule stawia on tezę, że każdy kolejny serial wykorzystywał podwaliny położone przez poprzednika w zakresie stosowania przez bohaterów wulgarnego słownictwa, ukazywania przemocy, erotyzmu i śmierci. Każdy posiadał pewną wartość dodaną – swoją „myśl przewodnią”, pewne zagadnienie szczególnie zgłębiane w danej produkcji – a razem składały się na pewną „spójną narrację na temat życia”. Autor sugeruje nawet, że ta spójna w wymowie narracja kilku seriali emitowanych na jednej stacji może stanowić ekwiwalent jednego programu umożliwiającego debatę publiczną na istotne społecznie tematy, a w szczególności temat śmierci we współczesnym świecie. (bo na HBO nie ma "talk-show").Pierwszym programem, który w chłodny, spokojny sposób „zaprosił śmierć do salonu” było „Sześć stóp pod ziemią". Poza śmiercią poruszył też inne dyskusyjne kwestie, takie jak homoseksualizm, czy postępującą oligarchizację wszystkich dziedzin gospodarki w dobie globalizacji i centralizacji kapitału.

„Rzym” niósł ze sobą bogactwo możliwych odczytań w kontekście współczesnej sytuacji politycznej USA: Juliusz Cezar mógł być interpretowany jako figura reprezentująca George'a W. Busha, odbierana pozytywnie lub negatywnie, w zależności od preferencji politycznych. Na swój sposób „Rzym” również odsłaniał nieprzyjemne prawdy na temat natury ludzkiej i zmuszał widzów do zmierzenia się w nimi. Ukazując publiczne walki gladiatorów, opętanie Rzymian seksem, ich agresję i żądzę krwi przypominał chętnie oglądającym serial widzom o instynktach Erosa i Tanatosa, które, choć usypiane, są obecne w ich naturze. Widzowie „Rzymu” podglądający z bezpiecznej pozycji agonię gladiatorów znajdowali się w takiej samej sytuacji odbiorczej, jak bezpośredni widzowie tych wydarzeń zasiadający na ławach Koloseum.

Jeszcze bardziej podatny na aktualne polityczne interpretacje był „Deadwood”. Akcja przedstawiała proces „cywilizowania” zamkniętej społeczności, w której na początku rządziło tylko prawo pięści. W głównej mierze oscylował wokół zagadnień procesu tworzenia struktur społecznych, wprowadzenia idealnego porządku społecznego, stawiał pytania o dopuszczalne granice indywidualnej swobody z jednej strony (patrz: Republikanie), i ingerencji organizacji społecznej w życie jednostki z drugiej (patrz: Demokraci). Do tego, jeśli ktoś nie lubi mężczyzn w typie Clinta Eastwooda, jak ja, znajdzie mnóstwo scen ośmieszających go.
Z kolei najmniej związany z rzeczywistością „Carnivale” wprowadził do racjonalnego i znudzonego świata XXI wieku na powrót estetykę karnawału, w której wszystko jest możliwe nie dzięki osiągnięciom naukowym i rozumowi, lecz sile ducha. "Carnivale" przedstawiał losy wędrownej trupy cyrkowej. Jak można się domyślać po tym krótkim opisie, już same postaci przypominały raczej stworzenia mityczne, niż zwyczajnych ludzi. Jednym z głównych bohaterów był uzdrowiciel, który potrafił nawet fizycznie przywrócić do życia zmarłych. Strony dylematów, przed którymi stawali bohaterowie były bardzo ostro zantagonizowane. Wymowa całego serialu jest przesiąknięta światopoglądem manichejskim – za pomocą przygód bohaterów opowiadała o toczącej się nieustannie walce dobra (życia/ w postaci uzdrowiciela Bena) ze złem (śmiercią/ upostaciowionym jako Justin Crowe) i o nieustającej konieczności dokonywania moralnych wyborów między nimi. Serial odważnie przypomina widzom epoki konsumpcjonizmu o nieodwołalnych moralnych obowiązkach ciążących na nich z tytułu bycia człowiekiem. Życie i śmierć przedstawione są w „Carnivale” jako równoważne, jako dwie strony tej samej monety. Nawet w kinach widzowie nieczęsto mogą zobaczyć taką nobilitację i zarazem poskromienie śmierci

Chciałam jeszcze dodać, ze poza tym wszystkie wspominane seriale, oraz „Czystą Krew” (z wyjątkiem przeźroczystych "Sześciu stóp pod ziemią") łączy osadzenie akcji w zmitologizowanych, ikonicznych, fascynujących widownię rzeczywistościach. Dzikiej osadzie w XIX wieku (wykorzystującej mit Pionierów), wschodzącym Imperium Rzymskim, w środowisku mafii (wykrzywiając obraz mafijnego klanu z „Ojca Chrzestnego”), na Środkowym Wschodzie w czasie Wielkiego Kryzysu, czy wreszcie w tajemniczej, dzikiej Luizjanie. By właściwie zrozumieć wymowę tych seriali, należy zwrócić uwagę na inne utwory kultury (wysokiej i popularnej), które wykreowały funkcjonujące współcześnie w amerykańskim społeczeństwie obrazy tych regionów historyczno-geograficznych.

środa, 19 maja 2010

Eddie Izzard w reklamie i nie w reklamie

Ostatnio trafiłam w sieci na interesujący spot reklamowy. Dotyczył on wyborów, ale nie martwcie się, nie zamierzam poruszać tematu polskiej polityki. Cenię sobie święty spokój i chociaż potencjalna ilość komentarzy pod takim, z pewnością kontrowersyjnym, wpisem, działa na moją wyobraźnię, to jednak „thank you but no”.



Tak czy siak, filmik, o którym mówię przedstawiał Eddiego Izzarda, brytyjskiego komika, wypowiadającego się o swojej ulubionej partii politycznej. Niby nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że z trudnością poznałam idola. Z ekranu youtube'a mówił do mnie elegancki mężczyzna w garniturze, bez przesadnej gestykulacji i odgrywania ról. Gdyby nie podpis, w życiu bym się nie zorientowała, że to on.



Nie przywiązując większej wagi do treści wypowiedzi komika, zaczęłam się zastanawiać nad tym, dlaczego Eddie nie mógł po prostu być Eddiem, czyli uroczym transwestytą w butach na obcasach, ze zmysłowym makijażem i typową dla niego pantomimą. Jasne, że odpowiedź jest banalna, ale tak czy siak trochę mi smutno, że w telewizji publicznej w dalszym ciągu należy przede wszystkim wyglądać tak, by nie wyróżniać się w tłumu. Wiadomo, że Eddie, gdyby popierał labourzystów w świecących butach na obcasach, prawdopodobnie tylko by narobił partii kłopotów (u nas by go zjedli) . Ale czyż świat nie byłby weselszy, gdybyśmy mogli się bardziej wygłupiać w telewizji? :D



I na deser, słynny skecz o "Death Star Canteen".