wtorek, 27 kwietnia 2010

Siostro, skalpel - czyli słów kilka o serialach medycznych. Niekoniecznie mądrze.

Skoro żeśmy zaczęli ostro pisać o "Ostrych dyżurach" i innych serialach mniej lub bardziej medycznych, postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze i dokonać zupełnie nie-obiektywnej analizy zjawiska.
Serial medyczny to taki wynalazek, który pozwala widzowi na oglądanie cudzych nieszczęść bez odczuwania uciążliwych wyrzutów sumienia. Widz nie czuje się winny, że odczuwa ulgę z powodu cudzej niedoli (bo automatycznie cieszy się, że nie przytrafiło się to jemu). Scenarzyści nie czują się winni, ponieważ mogą nafaszerować produkcję dowolną ilością chorób, kataklizmów i innych przekleństw, bez ryzyka, że zostaną posądzeni o zbytnie gmatwanie fabuły w stylu "Mody na sukces". W dodatku te wszystkie straszne rzeczy, jakie dzieją się na ekranie, wydają się znacznie mniej przerażające, jeśli jesteśmy od nich zdystansowani. Możemy zatem spokojnie kontemplować losy pacjentów doktor Zosi czy House'a w bezpiecznej odległości, odgrodzeni od śmiercionośnych zarazków tarczą ekranu.
Seriale medyczne zaczęły cieszyć się popularnością w latach 60. Wynikało to w dużej mierze z niepokoju, jaki zaczął ogarniać społeczeństwo amerykańskie. Ulice stawały się coraz bardziej niebezpieczne, w ciągu niespełna kilku lat przestępczość wzrosła niemal dwukrotnie, dochodziło do zamieszek. A jak do tego dodać jeszcze "szatanistyczną" muzykę spod znaku The Beatles czy The Rolling Stones, razem z hippisami czającymi się już za rogiem, można łatwo zrozumieć, że lata 60. do spokojnych nie należały. Zwłaszcza, jeśli poprzedzały je lata 50. Te z domkami na przedmieściach.
Dlatego widzowie potrzebowali czegoś, co pomogłoby im oswoić się z otaczającym ich, coraz szybciej zmieniającym się, światem. Dostarczyli im tego twórcy seriali medycznych, w których drastyczne wydarzenia są na porządku dziennym. Lekarze, których trochę się boimy, ale tak naprawdę musimy ufać im sądom (bo na dobrą sprawę nie mamy innego wyjścia), stali się dla przeciętnego zjadacza chleba kimś, kto pomaga oswoić tabu. A tematy trudne pojawiały się w serialach medycznych, choć nigdy w sposób dosłowny. Tak wyglądało to chociażby w jednym z odcinków "Bena Casey", który był emitowany w ABC w latach 1961-66.



Tak było kilkadziesiąt lat temu. Wizerunek lekarza, jak i problemy poruszane w serialach zmieniały się na przestrzeni dekad, o czym możecie przeczytać więcej tutaj. A ja chciałam zająć się w nietypowy sposób fenomenem "Ostrego dyżuru". Serial znam niezbyt dobrze, o czym świadczyć może moja reakcja na jeden z odcinków "Przyjaciół", (a raczej jej brak. Nie zorientowałabym się, o co chodzi, gdyby nie sitcomowy śmiech w tle. A tak to zaczęłam się zastanawiać i nawet całkiem szybko załapałam dowcip) jaki dane było mi obejrzeć kilka lat temu. Otóż w jednej ze scen bohaterki lądują w szpitalu, gdzie trafiają pod opiekę George'a Clooneya i Noah Wyle'a. Nie sądzę, żeby istniał jakiś inny człowiek oprócz mnie, który nie wiedziałby, o co chodzi, ale tak, to oni grali w "Ostrym dyżurze".
Filmik możecie obejrzeć tutaj.
A na koniec mój osobisty faworyt, jeśli chodzi o portret lekarza, idealisty walczącego o zdrowie i życie innych, niezgłębionego geniusza, wrażliwego, acz zamkniętego w sobie, itd. itp.... Żeby nie przedłużać - oto mój ulubiony skecz z "Latającego cyrku Monty'ego Pythona".




2 komentarze:

  1. george i dr carter to były dwa bardzo duże powody dla których oglądałam ostry dyżur :D Kocham te czasy, kiedy wracalo sie ze szkoly prosto na ER wlasnie, albo na beverly hills 90210. chociaz george im starszy, tym lepszy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiele mnie ominęło zatem;)

    OdpowiedzUsuń